W weekend 24-25 września odbył się kolejny zlot z serii Śladami Boruty. To była już czwarta edycja tego spotkania. Pamiętając, co działo się ostatnim razem, wiedziałem, że nie mogę tego przegapić… 😀
W zasadzie to właśnie dlatego diametralnie przyspieszyłem procedurę zakupu nowego motocykla ;). Suza była w naprawie, gdyż po powrocie ze Skandynawii prezentowała żałosny stan i do niczego się nie nadawała. Nie miałem więc czym się przemieścić nad Jezioro Sulejowskie, a jedynym wyjściem był samochód lub… nowy motocykl :).
I tak 21 września stałem się szczęśliwym posiadaczem Hondy CB Seven Fifty, a już 23 września śmigałem nią na zlocik :).
Nie, nie pomyliłem się. Już w piątek 23 września, razem z Marianem i Darkiem pojechaliśmy na Borki. Kto chciał bowiem, mógł przyjechać wcześniej i spędzić dwie noce w ośrodku, mimo, że zasadniczą imprezą była noc z 24 na 25 września :).
Tym razem bez udziwnień postanowiliśmy pojechać bezpośrednio dwupasmówką przez Częstochowę. Z Marianem spod jego domu podjechaliśmy pod pracę Darka, skąd już we trójkę pojechaliśmy dalej – na Baroki!! 😀
Jazda była szybka, gdyż to już nie był ten skład co rok temu. Już nie spowalniałem ekipy 21-konnym silnikiem Etki. Miałem ich całe 73 w swojej Hani :). Choć muszę przyznać, że Darek i Marian narzucili takie tempo, że się formalnie bałem tak szarżować i trochę zostawałem w tyle. No ale co się dziwić… Motocykl miałem dopiero od dwóch dni!
W drogę ruszyliśmy około 14:45, a do ośrodka w Borkach przykulaliśmy się tuż przed 18:00. Niby na około 220km nie tak szybko, ale po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na obiadek więc…
W Borkach przywitała nas już całkiem spora ekipa 4umowiczów.
Wiele osób już dzierżyło piwa w dłoniach, a organizatorzy – Paweł i Dominik – profesjonalnie obsługiwali przybywających (bez podtekstów :P). Opłaciliśmy od razu więc domek i już po chwili mogliśmy się w nim rozgościć :).
No i standardowy klimat ;). Aby się nie odróżniać od zlotowiczów, każdy chwycił piwo w łapę i wyszliśmy na obchód ośrodka, witać się, rozmawiać, śmiać, cieszyć chwilą i spotkaniem :). Rzadko się to w sumie zdarza, żebyśmy mogli w jednym miejscu być w takim składzie, toteż trzeba to było wykorzystać… Zjechali się bowiem do tego niewielkiego ośrodka 4umowicze z całej Polski… 🙂
Już pierwszego dnia ludzie sobie nie żałowali. Wino i piwo lało się litrami, Dominik ciągle męczył swoją biedną Dukę, która hałasowała na cały ośrodek alarmem i odpalanym z pilota silnikiem. Olsen orbitował jak sputnik i zdemolował grilla, a Sałata wciągał bułkę za bułką i ciągle był głodny :). Ja na swoim koncie mam tylko próbę zniszczenia żywopłotu, w czym pomagał mi Miro_N :).
Tego wieczora nie szalałem jednak na pełny gwizdek, gdyż wiedziałem, że dopiero następnego dnia będzie ta właściwa impreza z ogniskiem i żarełkiem :). W miarę szybko też zległem spać, pozostawiając bawiące się w najlepsze towarzystwo :).
Ranek 24 września o dziwo nie był taki ciężki :P. No, może nie dla wszystkich, ale ja nie narzekałem ;).
Po rozbudzeniu się i ubraniu, z Darkiem i Marianem wybraliśmy się na jajecznicę do znanej nam już sprzed roku knajpki :). Niestety tym razem nie cieszyła się ona takim wzięciem jak w zeszłym roku i nikt nie przyjechał na motocyklu… Musieliśmy więc obejść się smakiem – jazdy na gumie nie było :P.
Po śniadaniu poszliśmy jeszcze sobie spacerkiem nad jezioro. Pogoda była piękna, cisza, gładka tafla wody, spokój… Ha, dla chociażby takich momentów warto żyć :).
Kiedy wróciliśmy do domków cała ekipa powoli zbierała się na przejażdżkę. Już nie pamiętam dlaczego nie zebraliśmy się z wszystkimi w drogę – w każdym razie mieliśmy do nich później dołączyć.
Około 13:00, po uzbrojeniu się w motocyklowe wdzianka, ruszyliśmy w drogę na poszukiwania „wyjechanej” grupy 4umowiczów. Udało nam się dorwać ekipę na jednym parkingu (nie mam bladego pojęcia gdzie :P). Motocykle stały zaparkowane przy drodze, część zjebów stała przy sprzętach, a reszta gdzieś buszowała. Nie wiem, czy byli na późnym śniadaniu, czy coś oglądali, ale my postanowiliśmy poczekać, aż się wszyscy zejdą, bowiem mieliśmy później wybrać się na zwiedzanie kolejowego bunkra przeciwlotniczego z czasów II wojny Światowej :).
Nooo, to było to czego mi brakowało, gdy już wszyscy się zeszli :). Motocykli była spora liczba, toteż kolumna, jaką utworzyliśmy ruszając w dalszą drogę, była całkiem pokaźna :).
Teraz prędkości były już raczej spacerowe. Drogi boczne, fragmentami tzw. kocie łby, ludzie „zmęczeni” nocnymi zabawami 😛 i duże zagęszczenie maszyn – nie skłaniało to wszystko do wygłupów :).
Dosyć szybko dotarliśmy pod bunkier, motocykle zaparkowaliśmy wzdłuż dojazdówki i już po chwili staliśmy w kolejce po bilety :).
Przed wejściem do środka jednakże jeszcze na chwile zbiliśmy się w kupę do grupowej fotki…
Potem był już tylko bunkier :). A tam? No cóż :P. Bunkier jak bunkier :). Dosyć długi i ciemny, więc klimacik zachowany ;).
Poniekąd rozbrajające było tylko to, co znaleźliśmy na jego końcu, po całkiem przydługim spacerze…
Otóż była tam ściana :P. Ściana zamykająca bunkier „na ślepo” :).
Po wnikliwej lustracji konstrukcji ściany, jej faktury i materiałów, z których powstała, zrobiliśmy „w tył zwrot” i poszliśmy na powrotny spacer długim tunelem w kierunku światełka :P.
Po opuszczeniu bunkra, wszyscy dosiedliśmy swoich maszyn i ruszyliśmy w drogę powrotną do ośrodka. Początkowo jechaliśmy razem w kolumnie, jednak z jakichś przyczyn, po wjechaniu na normalniejsze drogi, rozdzieliliśmy się i to całkiem poważnie :). Nastąpiła wręcz totalna defragmentacja grupy – po chwili jechałem na łeb na szyję kompletnie sam, goniąc uciekających mi 4umowiczów, a innych zostawiając daleko w lusterkach. Prędkości pokazały się znaczne, bo rzędu 170km/h na jednej prostej. W tyle zostawiłem gdzieś Darka, a goniłem chyba Agghię, śmigającą swoją nową CBRką i Mariana…
Ostatecznie zatrzymaliśmy się w kilka motocykli na stacji benzynowej. Był i Darek i Marian. Reszta ekipy gdzieś nam przepadła… Wspólnie zaczęliśmy rozglądać się więc za drogą powrotną do ośrodka i po krótkim w sumie błądzeniu cel swój osiągnęliśmy.
Motocykle wylądowały zaparkowane pod naszym domkiem, a my znowu chwyciliśmy za piwo i poszliśmy się bawić z ludźmi, którzy ośrodka nie opuścili, bądź zdążyli już wrócić z przejażdżki :).
I powtórka z rozrywki. Miła, braterska wręcz atmosfera, pogawędki, wygłupy, śmiech… Z biegiem czasu pokazywali się też nowi zlotowicze, którzy zadeklarowali się przybyć dopiero w sobotę, na główną balangę :).
M. in. pojawił się Draco Fisher na swojej Virażce :). No, to się nieźle ucieszyłem :). Nie ma to jak chłop z tego samego miasta ;).
Jego motocykl już po chwili stał koło naszych maszyn, a Draco wprowadził się do domu. Przy okazji obejrzał sobie mój nowy nabytek – Sevenkę :).
Czas płynął szybko i wieczór zbliżał się wielkimi krokami. Wkrótce też impreza przeniosła się pod grilla i ognisko :).
Przez długi czas wszyscy grzecznie czekali wokół ogniska, aż pozwolą nam dobrać się do jedzenia. A pachniało niesamowicie… Karkówki, kiełbaski, szaszłyki… Mniami!
Na ognisko też długo czekaliśmy. Ja osobiście miałem nadzieje, że będzie takie jak rok temu, ale niestety :(. Drewno chyba było zbyt wilgotne, gdyż płomienie nie były tak strzeliste jak ostatnio. Ogień w zasadzie ledwo się palił (porównując z rokiem poprzednim!), co było dla mnie sporym rozczarowaniem…
W końcu nie wytrzymałem i podszedłem do grilla. Okazało się, że już można było się częstować, toteż zaraz za mną zrobiła się spora kolejka ;).
No, żarełko już na szczęście nie było rozczarowujące ;). A wręcz przeciwnie. Niebo w gębie!! 😀 Łaziłem pod grila naprawdę wiele razy i spróbowałem formalnie wszystkiego, co serwowano. Dopiero, gdy już serio byłem nażarty jak prosie – zluzowałem ;).
Po chwili pojawiła się i muzyka. Całkiem miło nam kapela przygrywała, a gdy zapodali „pociąg z daleka” – zostałem porwany w wir zabawy :).
W międzyczasie Draco przyniósł też swój czereśniowy (jak dobrze pamiętam) wynalazek wysokoprocentowy, który naprawdę smakował niesamowicie, i który stymulował nasze humory do dalszej zabawy :).
Impreza była – co tu dużo mówić – przednia. Muza (śpiewający Dominik), przy ławach pogawędki, ciepełko od ogniska… Słowem – jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna atmosfera zlotów 4umowych :).
Piwko i wynalazek Draco dosyć szybko mnie jednakże „zmęczyły”, toteż i tym razem położyłem się spać jakoś około północy – a więc całkiem wcześnie. Co jak co – miałem za sobą imprezowy poprzedni wieczór, a jako, że nie jestem za dobrym zawodnikiem w tych sprawach – miałem już naprawdę dosyć wrażeń ;).
Wczesnym rankiem 25 września, chyba ok. 6:00 obudził mnie uruchomiony tuż koło domku silnik motocyklowy. Okazało się, że to Darek – zmuszony wracać do domu tak wcześnie – rozgrzewał swoją Hodnę przed jazdą. Już po chwili usłyszałem trzask zapinanej jedynki, po czym basowy warkot silnika V4 z wolna oddalił się, by w końcu całkiem ucichnąć.
Podniosłem się ciut przed 8:00. Draco i Marian też poderwali się na nogi, więc zrobiliśmy sobie szybkie śniadanie z ciepłą, regenerującą siły herbatką ;).
Jako jedni z pierwszych żywych – poszliśmy na obchód pobojowiska, w jakie zamienił się ośrodek po dwóch dniach ostrego imprezowania.
To tu, to tam podnosiły się nowe zwłoki, prosząc o coś do picia :P. A my sobie spacerowaliśmy, gawędząc i oglądając motocykle, którym w nocy coś przybyło… 😉 Moja Hondzia też się wzbogaciła :). Otóż organizatorzy poprzyklejali nam na maszyny naklejki upamiętniające to spotkanie, które już z wolna przechodziło do historii… 🙂
Doszliśmy tak do domku, w którym mieszkał Zombas i dogadaliśmy się z nim, że około godziny 10:00 wspólnie ruszymy w drogę powrotną do domu.
I tak też się stało. Przed 10:00 pożegnaliśmy się z tymi, z którymi się dało 😀 i w cztery motocykle – Virago 535, TDM 850, XJ900 i CB750 – ruszyliśmy w drogę do domu. Zatrzymaliśmy się jeszcze jedynie na tamie, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.
Podczas drogi powrotnej prowadził kolumienkę Draco. Muszę przyznać, że jazda powrotna sprawiła mi niesamowitą frajdę :). Wyglądało to naprawdę super – cztery motocykle, z jeźdźcami ubranymi w kamizelki odblaskowe :). A od czasu do czasu, gdy nikomu na drodze nie przeszkadzaliśmy, bawiliśmy się w jazdę w różnych szykach ;). A to linia skośna przez oba pasy, a to czworokąt – też na obu pasach… Bajerancko to wyglądało :).
Po drodze zatrzymaliśmy się w knajpce na kawę. Była to ta sama knajpa, którą odwiedziliśmy rok temu i jadać na zlot – dwa dni wcześniej :).
Po kawce, ruszając w dalszą drogę, zamieniliśmy się z Marianem motocyklami ;). Heh, przez blisko 100km jechałem TDMką, a Marian na CB :). I muszę przyznać, że to naprawdę ciekawe doświadczenie – móc zobaczyć swój własny motocykl z innej perspektywy niż zwykle się to robi :). Praca zawieszenia wybierającego nierówności drogi, odejście przy gwałtownym odkręceniu manetki, hamowanie, pochyły w zakrętach itd – patrzyłem na to wszystko jak urzeczony, jadąc równolegle na TDMce :).
Potem już przy nadarzającej się okazji każdy z powrotem dosiadł swojej bryki i rozjechaliśmy się wszyscy do domów. Najpierw Draco od nas odłączył, jadąc do swojej dziewczyny, potem Zomb odbił na Tychy i na końcu – tradycyjnie – rozbiła się nasza (ja i Marian) dwójka… Przed tym jednak przeżyliśmy wspólną szarżę na odcinku autostrady wrocławskiej – na pełnych gwizdkach :). Hondzie rozkulała się do 190km/h, ale wtedy powiedziała mi „odwal się”, zaczynając kaprysić, więc nie męczyłem jej bardziej… Prawdopodobnie te kaprysy spowodowane były po prostu niedoborem powietrza – miałem zaświniony filtr…
CB pokazała jednak klasę. W przeciągu zaledwie pięciu dni od jej zakupu, nakręciłem na jej koła przeszło 800km podczas dwóch długich wypadów. Motocykl chodził idealnie i nie dał mi żadnych powodów do niepokoju :). Chyba dokonałem dobrego zakupu! 🙂
Czekam więc na kolejne wypady!
A Borki?
No cóż. Są już historią. I z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że trzy dni zlotu, to już hardcore i raczej więcej na trzydniówkę nie pojadę :P. Nie żeby mi się coś nie podobało, bo wręcz przeciwnie – było genialnie, ale… trzeba się oszczędzać… 😛
A więc czekam na Śladami Boruty V w roku 2006! 🙂