No i w końcu nadszedł tak długo oczekiwany weekend majowy roku 2005. Pogoda dopisała toteż nie mogło się obejść bez jazdy na motocyklu. Jednak nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że nakręcę aż tyle kilometrów na koła Suzy…
Długi weekend ciągnął się od soboty 30 kwietnia do wtorku 3 maja. A więc miałem całe cztery dni wolności :).
Dzień 1 – sobota, 30 kwietnia 2005 r.
Już w sobotę 30 kwietnia z Marianem umówiliśmy się, że sobie gdzieś luźno pojeździmy i przy okazji ustalimy plany wyjazdowe na kolejne dni.
Spotkaliśmy się o 14:45 na stacji BP w Rybniku. Godzinę wcześniej moi rodzice wyjechali na Vulcanie nad Jezioro Rożnowskie – do Gródka. To właśnie ta informacja zaważyła o następnych wypadkach, ale o tym potem…
Ponieważ przed południem dostałem od jednego znajomego informację, że o 15:00 na Placu Wolności zbiera się ekipa jadąca na zlot do Bielan, to postanowiliśmy z Marianem się na tym spotkaniu pojawić.
Grupa się spóźniła, a potem były długie perypetie z dozbieraniem wszystkich do kupy… W rezultacie chyba dopiero około 16:00 ruszyliśmy do Żor, gdzie czekały jeszcze dwa motocykle.
I wreszcie tam na żorskim rynku udało się nam skompletować. Już mi było gorąco i miałem wszystkiego serdecznie dość – półtorej godziny krótkich podjazdów i czekania w pełnym słońcu to stanowczo za dużo…
Ekipa była w składzie: Arczi z Mają na XJ900 (którzy jadąc do Żor zaliczyli rów 😐 – poszła owiewka, ale załoga na chodzie, tylko z siniakami), Skalar na CBR600, Gadget z Kaczmarem na Bandicie 600, oraz my z Marianem na GSach :). Była jeszcze MotomanKa ze swoim chłopem, ale chyba w końcu nie jechali z nami.
Przejazd był całkiem przyjemny, choć na końcówce dosyć udało nam się pobłądzić. W końcu poprowadziły nas jakieś łebki na moplikach i trafiliśmy na zlot. A tam…
Motocykli od groma, ludzi jeszcze więcej, grille, budki z piwem, żarełko… Słowem wino, kobiety i śpiew :P. Znaczy piwo, kobiety i motocykle :).
Zaparkowaliśmy graty i zaczęliśmy buszować po okolicy. Nasyciliśmy oczy widokiem pięknych maszynek, po czym zabunkrowaliśmy się przy stoliku, by coś przetrącić. Przy okazji rozkulały się rozmowy, dzięki czemu można było choć z grubsza poznać niektóre nowe twarze :).
Oczywiście najchętniej ludzie poznawali dziewczyny – Maję i Motomankę ;). Osobiście o ile Motomankę już znałem, o tyle Maję widziałem pierwszy raz na oczy… 🙂 Przy stoliku też z Marianem ustaliliśmy, że jutro najpóźniej o 9:00 rano wyjedziemy nad Jezioro Rożnowskie. Nie dość, że ja miałem tam rodziców, to Marian miał tam całą rodzinę na rybach :). To już coś znaczyło :).
Około 18:00 rozpoczął się konkurs na najwolniejszą jazdę, więc poszliśmy na plac, gdzie konkurencja się rozgrywała. Kilku uczestników sfrustrowanych słabym przejazdem zaprezentowało niesamowity pokaz palenia laczy :). Po prostu w pewnym momencie nie było kompletnie nic widać. Wszystko spowijał biały dym… Jedynie słychać było ryk piłowanych na maksymalnych obrotach silników… Coś niesamowitego :).
Po zakończeniu tej konkurencji ja musiałem urwać się do domu. Na 20:00 zaproszonych miałem gości i trzeba było zdążyć, a już dochodziła 19:00…
O 19:45 byłem w Żorach. Tam rozdzieliliśmy się z Marianem, a ja poleciałem ile fabryka, by zdążyć… W 7 minut z Żor do garażu? Nie ma źle… 🙂 Zdążyłem. Tego dnia padło około 160 km.
Dzień 2 – niedziela, 1 maja 2005 r.
Wstałem o 6:00 rano. Miałem lekkiego kapcia w pysku po wieczornej imprezce i byłem niesamowicie wręcz wyspany – Morfeusz trzymał mnie zaledwie 4 godzinki…
Spakowałem graty do sakw, ubrałem się, zjadłem coś i o 7:00 polazłem po motocykl. Suza jak zwykle zwarta i gotowa czekała na mnie i bez oporów przebudziła się do życia. Jedynie poprosiła mnie grzecznie o uzupełnienie płynów ustrojowych, pokazując mi suchutki bagnet. Trochę zapomniałem o regularnym sprawdzaniu poziomu oleju… No i poszło aż 0,8 litra do silnika…
Wróciłem do domu, przebrałem się w skóry i ostatecznie dom opuściłem jakoś o 7:20.
Przyczepienie sakw zajęło mi kilka minutek, ale i tak udało mi się to zrobić szybciej niż przypuszczałem. Mogłem więc wreszcie (po małej wizycie na stacji) ruszać w drogę :).
W Gliwicach byłem chwilę po 8:00 i podjechałem pod dom Mariana. W mniej niż godzinę Marian był również gotów i planowo, około 9:00 ruszyliśmy w trasę :).
No to to było to czego mi brakowało!
Może to tylko namiastka prawdziwego motocyklowego podróżowania, ale lepsza namiastka niż nic :P. Dwa „turystyki”, uzbrojone w sakwy, pędzące przed siebie z w perspektywą 2-3 dni niemal nieustannej jazdy… Żyć nie umierać :).
Wbiliśmy się na autostradę i pojechaliśmy do Katowic, gdzie zaopatrzyliśmy się w paliwo (ja tylko dolałem, żebyśmy mogli równocześnie tankować w trasie), po czym polecieliśmy dalej. Z autostrady jednak zjechaliśmy przed bramkami, bo jednak opłaty za przejazd są kosmiczne… Polecieliśmy starą trasą na Kraków przez Olkusz. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo za GPS robił Marian, a ja tylko trzymałem się mu na ogonie i nie bardzo sprawdzałem, gdzie jedziemy :P. Mnie tam wystarczało, że niezły asfalt, i że kręcę gazem :P.
Już teraz nie pamiętam, o której dotarliśmy do Krakowa. Wiem tylko, że ostatnie kilometry przejechałem pod wielkim ciśnieniem ;). W Kraku więc na pierwszej stacji zniknąłem w czeluściach kibla… O, jak się potem błogo czułem!
Ponieważ kiszki nam już nieźle marsza grały, podjechaliśmy coś zjeść. Mnie też już dosyć tyłek bolał, więc z nieukrywaną przyjemnością usiadłem na czymś innym niż kanapa motocykla…
Kiedy już żołądki przestały się nam buntować, ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy tą samą trasą w kierunku na Brzesko.
Wyjazd z Krakowa był dosyć uciążliwy, bo droga nieźle zakorkowana. Ale przecież moto się wszędzie zmieści, toteż środkowy pas należał do nas i dosyć sprawnie korek ominęliśmy :).
W Brzesku skręciliśmy na Nowy Sącz i gdzieś w połowie drogi, w okolicy Witowic odbiliśmy w lewo na Rożnów.
Na tym ostatnim odcinku już powoli zaczęły towarzyszyć nam piękne widoki na Dunajec i góry. Lasy już zdążyły się zazielenić po zimie, także krajobraz roztaczał się przeuroczy. Aż trudno było skupić się na jeździe…
Teraz już była krótka piłka. Z Witowic do docelowego Rożnowa było tylko parę kilometrów…
Najpierw podjechaliśmy na zaporę, aby rzucić okiem na Jezioro Rożnowskie.
Piękne miejsce. Spokojna okolica, mało ludzi, jezioro wijące się pośród gór… Można by tam stać godzinami i po prostu patrzeć…
Z zapory podjechaliśmy już pod naszą noclegownię. Tu Suza musiała zamienić się w lekkie enduro, bo dojazdówkę trudno nazwać nawet drogą gruntową ;). Ale motorek uradził.
Na miejscu na spotkanie wyszła nam żona Mariana z córką. Chyba było coś po 16:00, ale dokładnie godziny nie pamiętam.
Marian odłożył swoje bagaże do pokoju, chwilkę posiedzieliśmy, odsapnęliśmy i znowu dosiedliśmy naszych maszynek :). Chciałem bowiem odwiedzić moich rodziców, którzy odpoczywali w domu znajomych, w Gródku, oddalonym o parę kilometrów od Rożnowa.
Trochę udało mi się pobłądzić, ale ostatecznie trafiliśmy na miejsce. Rodzice się bardzo ucieszyli, że bezpiecznie dojechaliśmy i z miejsca zaprosili nas na obiad.
Obiadek był wypasiony. Po tylu kilometrach apetyt mi się tak wyostrzył, że mógłbym sam zjeść wszystko :).
Tak trochę wrednie z naszej strony, z pół godziny po obiedzie pojechaliśmy z powrotem do Rożnowa. Planowaliśmy bowiem troszkę popływać łódką po jeziorze, a czas płynął nieubłaganie…
W Rożnowie na szybko odczepiłem sakwy, zabezpieczyłem motocykl na postój i spisałem z licznika przejechany dystans. Tego dnia padło 277 km :).
Po niedługim czasie już wiosłowaliśmy po jeziorze.
Po prostu sielanka… Tyle czasu w górach nie byłem, w zeszłe wakacje w ogóle nigdzie nie wyjeżdżałem… A tu i góry i woda… Tego mi chyba brakowało :).
Pływaliśmy dobre dwie, trzy godziny. Dosyć dużo powojowałem sobie przy wiosłach, bo mi się to spodobało. Ale z wody przegonił nas deszczyk i – znowu – głód ;).
Szczęśliwie zaraz koło przystani była sympatyczna knajpka. Obsiedliśmy stolik, zamówienia się posypały i już po chwili wszyscy jedliśmy, aż się nam uszy trzęsły :P.
Siedzieliśmy tam do ok. 22:00 i spokojnie przy piwku gaworzyliśmy o byle czym. Mnie już pod koniec strasznie spanie brało, bo w końcu ostatniej nocy niewiele snu zaznałem, a jazda motocyklem też poniekąd mnie wymęczyła…
Toteż wróciliśmy w końcu do noclegowni i jak tylko przyłożyłem głowę do poduszki – już mnie nie było…
Dzień 3 – poniedziałek, 2 maja 2005 r.
Obudziłem się całkiem wcześnie, bo już ok. 7:00. Jeszcze trochę drzemałem do 8:00, ale szybko wypłoszyło mnie z łóżka parcie moczu na mózg :P. A że zachowywałem się jak słoń w składzie porcelany, Marian też się obudził i chwilę później poderwał.
Podczas śniadania wstępnie ustaliliśmy plany na dziś. Zdecydowaliśmy, że zostaniemy w Rożnowie na jeszcze jedną noc, więc mogliśmy sobie spokojnie pośmigać po okolicy. Zaplanowaliśmy wykonać dwie bycze pętle, liczące w sumie ok. 250 km.
Po śniadaniu szybko ubraliśmy się w motocyklowe łachy i wskoczyliśmy na maszyny. Obie Suczki zapaliły bez najmniejszych kłopotów, mimo, że w nocy niemiłosiernie zmoczył je deszcz.
Ruszyliśmy w kierunku Witowic i główniejszej drogi. Gdy już się na niej znaleźliśmy pognaliśmy na Nowy Sącz. Na trasie musieliśmy jednakże zatankować, więc zatrzymaliśmy się na Orlenie.
Niech mnie ręka Boska chroni jeszcze kiedyś na taką stację zajechać . Wszyscy samoobsługa, a na nas patrzyli jak na bandytów. Przylazł jakiś niemyty bolek „pomóc” nam przy nalewaku, po czym stał nad nami jak kat, niemal z wyciągniętą ręka po kasę… Orlen – możesz się wypałować, więcej u was nie zatankuję!
Po tej niemiłej przygodzie dojechaliśmy do Nowego Sącza, skąd ruszyliśmy w kierunku Krynicy. Trasa bardzo miła, trochę wyprzedzania, nie najgorszy asfalt… Było się czym nacieszyć. A że nam się nigdzie nie spieszyło – jechaliśmy maksymalnie turystycznie. 100 km/h tego dnia pojawiło mi się zaledwie kilka razy, a obroty silnika rzadko przekraczały leniwe 5 tyś.
Dotarliśmy do Krynicy, gdzie zrobiliśmy sobie krótką przerwę w knajpie – na stoliku wylądowała kawa i lody ;). A co – zrobiło się gorąco, a w tej zbroi odczuwało się to w spotęgowanym stopniu… Cóż, twardym trza być, nie miętkim ;).
Z Krynicy ruszyliśmy dalej przez Muszynę, Andrzejówkę i wzdłuż granicy, aż do Piwnicznej, gdzie zrobiliśmy kolejny postój.
Tak wyglądała pierwsza, objechana pętla.
Chyba na tym odcinku (Andrzejówka – Piwniczna) o mało nie zaliczyłem figury. Tzn. figura nawet była, ale utrzymałem się w siodle… A było to tak:
Zawsze trzymam się za blisko Marianowego motocykla :). No i sytuacja taka, że z lewej strony włączył się do ruchu zielony Kaszlak. „Oho – będziemy zwalniać” – pomyślałem sobie, odpuściłem gaz i dumny z siebie spojrzałem gdzie indziej :). A tymczasem okazało się, że przed Maluchem była jeszcze ciężarówka, która nie jechała wcale. Kaszel tylko do niej podjechał i też się zatrzymał. Zatem nie „zwalnialiśmy”, tylko hamowaliśmy i to całkiem gwałtownie. No i gdy znowu spojrzałem do przodu (a nie patrzyłem tylko sekundę?), to …
Jak pocisnąłem przedni hebel, tak zablokowałem koło. Nieprzygotowany, nie byłem wystarczająco zaparty o kierownicę, toteż mi ją skręciło silnie w lewo. Gdy chyba hamulec popuściłem, motocykl odzyskał przyczepność, przednie koło, a więc i kierownica wróciły na na swój tor jazdy, a mnie rzuciło siłą bezwładności do przodu i w lewo. Pewno opuściłbym siodło, ale jajkami złapałem za zbiornik i jakoś udało mi się zostać na pokładzie ;).
Słowami nie da się tego opisać tak szybko jak to się działo. Po zatrzymaniu najbardziej się dziwiłem, że motocykl się nie położył… Tym razem mi się udało…
W Piwnicznej tylko napiliśmy się czegoś zimnego, po czym Marian telefonicznie umówił się z żoną, że spotkamy się w Starym Sączu i pojedziemy wspólnie na zamek w Czorsztynie.
Jak zaplanowaliśmy, tak się stało. W Starym Sączu połączyliśmy siły (do konwoju dołączyła Skoda Octavia) i ruszyliśmy do Czorsztyna.
My z racji nieco większej mobilności w ruchu ulicznym szybko samochód zostawiliśmy w tyle. Ale potem w Krościenku pojechaliśmy błędnie do Szczawnicy i straciliśmy przewagę ;).
Po telefonicznej konsultacji (i odwiedzinach kibelka) wróciliśmy na prawidłowy szlak i już w sumie razem dotarliśmy do Czorsztyna.
Wypasiony zamek, piękne widoki, zieleń przyrody, błękit wody, słońce… Piękne miejsce… To trzeba zobaczyć – najbardziej kwiecisty opis nie da rady oddać tego co widziałem, a z tymi opisami to też u mnie średnio… 😉
Z czorsztyńskiego zamku widać było jak na dłoni, ulokowany tuż przy zaporze, drugi zamek w Nidzicy, do którego udaliśmy się w następnej kolejności.
Dotarliśmy tam szybko.
Trochę pokręciliśmy się po okolicy, weszliśmy na zaporę, porobiliśmy sporo zdjęć, po czym zabunkrowaliśmy się w knajpce, żeby coś zjeść. Na zamek nie wchodziliśmy, bo bez przewodnika się za bardzo nie dało, a aż tyle czasu nie mieliśmy, żeby z całą wycieczką po nim łazić :).
Napełniwszy żołądki, powoli udaliśmy się w drogę powrotną do Rożnowa. Byliśmy poniekąd zmęczeni, gdyż upał był niemiłosierny, a już mieliśmy też nakręcone całkiem sporo kilometrów.
Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, którędy wróciliśmy. Marian prowadził, a ja się całkiem potraciłem. I chyba nawet nie próbowałem znaleźć :P. Wiem natomiast, że winkle na trasie były siarczyste – pięknie można było się w nie poskładać :). Genialna zabawa :).
Gdy już wróciliśmy do Rożnowa, postanowiłem choć na chwilę wpaść do rodziców, bo smutasami zaprosili nas na ognisko.
Podjechaliśmy tam w dwa motocykle i zostaliśmy jakieś pół godzinki. Naprawdę miło było, ale… tak bez piwka? Trzeba było przecież wrócić do Rożnowa… 🙂
Pojechaliśmy więc do siebie, gdzie przy obiadokolacji i piwku sobie jeszcze do nocy pogaworzyliśmy o tym i owym…
Tego dnia pękło 330 km. Całkiem nieźle. Mnie najbardziej zaskoczyło jednak spalanie – udało mi się osiągnąć 3,9l/100km! Na za dużych dyszach w gaźniku! Wypas!! Marian na tym samym dystansie wykręcił 3,5l/100, więc jest nadzieja, że po zmianie dysz i ja będę miał tak ekonomiczny silniczek 😛
Spać poszliśmy coś po 22:00…
Dzień 4 – wtorek, 3 maja 2005 r.
No i nadszedł 3 maja – dzień powrotu. Zerwałem się z wyra znowu około 8:00 rano i z grubsza zacząłem sprzątać i pakować się. Przed 9:00 wstał też Marian, więc poszliśmy na śniadanie, podczas którego ustaliliśmy z grubsza trasę powrotną.
Po śniadaniu zapakowaliśmy nasze graty, sakwy przytroczyliśmy do motocykli i mogliśmy ruszać :).
Wpadliśmy jeszcze na chwilę nad zaporę i pomachaliśmy na pożegnanie rodzince Mariana, która od 5:00 rano moczyła kije na jeziorze, próbując coś złowić :).
Około 10:00 wystartowaliśmy. Początkowo wracaliśmy do domu tą samą trasą, którą przyjechaliśmy, ale tylko do Tymowej, w której odbiliśmy na podrzędną drogę nr 966. Była po prostu genialna! Polecam ją każdemu motocykliście :). Mnóstwo zakrętasów, ostre winkle, patelnie i dobry asfalt :). Cud, miód, malina 🙂
Drogą tą dotarliśmy do Wieliczki, skąd już był rzut beretem do Krakowa. W Krakowie wpadliśmy na chwilę do brata Mariana, by znowu odsapnąć i przy okazji czegoś się napić :).
Dalej polecieliśmy trasą równoległą do autostrady, jak zwykle dokonując taktycznego uniku przed opłatami. Na autostradę wbiliśmy się tradycyjnie dopiero za ostatnimi bramkami, przed Katowicami. Do końca nie wiem, bo trochę pobłądziliśmy, a poza tym jak zwykle nie bardzo uważałem gdzie jedziemy :P.
Z autostrady zjechaliśmy w okolicach Rudy Śląskiej i w rezultacie znaleźliśmy się w dobrze mi znanych Przyszowicach. Od nich już rzut beretem do drogi Rybnik-Gliwice, którą dzień w dzień dojeżdżam na studia :).
Tam też się z Marianem rozdzieliliśmy. Marian ruszył do Gliwic, a ja do siebie…
W domu byłem około 15:00. Na liczniku tego dnia doszło 253 km. Zatem wypad do Rożnowa zamknął się przebiegiem 860 przejechanych kilometrów, zaś podczas całego weekendu nakręciłem przeszło tysiąc :D.
Podsumowując?
Chcę dalej, chcę więcej!! Suzi spisała się na medal. Jedynie wysiadł mi w niej lewy tylny kierunkowskaz, który i tak od samego zakupu chciałem wymienić (jest obwisły, a wiadomo, że faceci mają kompleksy na punkcie wszystkiego, co tylko zwisa :P). Ale poza tym drobiazgiem – cud, miód i orzeszki :).
To Suzi – gdzie pojedziemy następnym razem?