Męska Bośnia
Dzień 6 – Poniedziałek, 9.09.2024
W nocy spadł deszcz. Rano za oknem pogoda nie nastrajała do jazdy – było pochmurno, ale na szczęście jeszcze nie padało.

Poranek był niespieszny. Śniadanie ogarnęliśmy sobie po 8:00, a pakowanie i przygotowanie do drogi skończyliśmy ok. 10:00. Planem na dziś była jazda już do domu, do Polski.

Opuściliśmy noclegownię i ruszyliśmy w stronę granicy z Chorwacją w Jasenovac. Pojawiliśmy się tam ok. 11:00 i po krótkim oczekiwaniu w kolejce na odprawę paszportową, opuściliśmy Bośnię i Hercegowinę.

W Chorwacji zapięliśmy autostradę A3 i pognaliśmy w stronę Zagrzebia. Niestety po 40 minutach zaczęło padać, więc zatrzymaliśmy się na stacji, aby dozbroić się w kombinezony przeciwdeszczowe. Cóż… Nie ma że boli – deszcz, nie deszcz, trzeba było jechać…

Przed Zagrzebiem skręciliśmy w prawo na A4 i w solidnej ulewie grzaliśmy nią aż do granicy z Węgrami w Letenye. Już po jej przekroczeniu ok. 13:30 zatankowaliśmy sprzęty i w dalszą drogę ruszyliśmy szlakiem koziej dupy.
Oj i tu zaczęła się niezła rzeźnia. Rozlało się na całego.

Walczyłem ze wszystkim – z parującym kaskiem, włączającymi się przez krople deszczu na ekranie telefonu przypadkowymi funkcjami, co wyłączało nawigację… Dobrze, że na Węgrzech do projektowania dróg mieli tylko ekierkę, bo na krętej drodze na 100% bym się gdzieś władował w rów. Dość powiedzieć, że prawie wpadłem na leżącą na drodze gałąź, bo jej po prostu nie widziałem. Obraz w kasku pozwalał mi jako tako znaleźć krawędzie drogi i to tyle 😉 .
Około 15:00 wymęczeni walką zatrzymaliśmy się na zadaszonym przystanku w wiosce Zalaistvánd, aby pomyśleć co dalej. Wszyscy byliśmy mniej lub bardziej przemoczeni, a mój telefon zaczynał szwankować od wilgoci.

Ostatecznie zdecydowaliśmy się po prostu znaleźć jakąś kwaterę, aby odetchnąć od tej rzezi. Chłopaki namierzyli jakiś hotel w Zalaegerszeg, więc ustawiliśmy nawigację i pojechaliśmy.
W hotelu, w centrum miasta, wylądowaliśmy jeszcze przed 16:00. Motocykle pozwolono nam schować w bramie pod kluczem, także nie musiały moknąć na ulicy. Wpakowaliśmy się do pokoju i każdy z osobna skorzystał z prysznica. Rzeczy porozwieszaliśmy jak się dało i przed 17:00 wyszliśmy „na miasto” coś zjeść.

I tu muszę przyznać, że to już kolejna nasza wyprawa, na której wylądowaliśmy w zupełnie przypadkowym mieście na Węgrzech i kolejny raz uderzył mnie ład, porządek i schludność. Miasteczko było mega ładne i zadbane, a knajpka, w której usiedliśmy, mega przyjemna.

Na stół wjechało piwo, jedzenie i od razu morale podskoczyło. Najadłem się jak bąk, a procenty przyjemnie ogrzewały.

Ynciol zamówił nam też po kieliszku rumu Bumbu, który o dziwo bardzo mi zasmakował 🙂 .
Posiedzenie skończyliśmy ok. 19:00 i ruszyliśmy spacerkiem w stronę hotelu. Zapadł zmierzch i miasteczko pokazało swoje odmienne oblicze. Nie mniej urokliwe – oświetlone budynki i kamienice wyglądały imponująco.

Potem już powoli wróciliśmy do pokoju i do nocy gawędziliśmy o różnych rzeczach. Ja jeszcze przed spaniem długo walczyłem z telefonem, w którym od wody przyjarało się gniazdo i nie mogłem za żadne ciasteczka świata go naładować. Po długiej walce udało mi się złapać jakiś styk, który dawał ultra wolne ładowanie – do pełnej baterii obliczył niecałe 8h 😉 . Ale dobre i to…