Męska Bośnia
Dzień 5 – Niedziela, 8.09.2024
Z namiotu wygoniło mnie sikanie ok. 6:00. Było jeszcze mgliście, a na pajęczynach pięknie perliła się rosa.

O 7:00 już wszyscy byliśmy na nogach i ogarnialiśmy śniadanie. Buła z pasztetem i kawa z kuchenki to już taki biwakowy klasyk w moim wydaniu.

Po 8:00 mgła się rozwiała, zrobiło się słonecznie, a my zdążyliśmy zwinąć obozowisko i przygotować się do wyjazdu. Browar podczas krzątaniny stwierdził, że chyba złapał panę w tylnym laczu, ale ponieważ czujniki ciśnienia w Tigerach szalały przez cały wyjazd, to ja nie uwierzyłem w odczyt 0,0 bara. Opona wydawała się być ledwo ugięta, co zwaliłem na miękki grunt.

Wyjazd z naszej biwakowej miejscówki odbywał się po drodze gruntowej, więc do póki nie wydostaliśmy się na asfalt, wszystko szło normalnie. Na zwykłej drodze jednak od razu Browar zgłosił na interkomie, że jest kapa i motocykl pływa jak zły. Wbiliśmy się więc w boczną uliczkę do jakiegoś cienia i zabraliśmy za łatanie opony zestawem naprawczym. Byłem w szoku – karkas w tych oponach okazał się być twardszy niż elektorat PiSu. Opona z zerowym ciśnieniem, pod ciężarem bagażu i motocykla była zupełnie nie odkształcona. Bieżnik okazał się nie mniej betonowy i trochę się nastękaliśmy, żeby wbić szydło ze sznurem w znalezioną dziurę.

Operacja zakończyła się sukcesem, więc udaliśmy się na najbliższą stację paliw, aby zatankować sprzęty i dopompować Browarowi koło do prawidłowego ciśnienia. I wreszcie ok. 9:20 mogliśmy ruszyć.

Pierwszym celem dnia był Mostar. Nie mieliśmy ochoty na jakieś grube zwiedzanie, ale magnesy na lodówkę i upominki dla rodzin trzeba było gdzieś ogarnąć.

Pokręciliśmy się więc po deptaku ze straganami, rzuciliśmy okiem na słynny, kamienny most nad rzeką Neretwą, zlaliśmy się potem od żaru z nieba i ok. 10:30 mogliśmy wrócić do pracy.

Kolejnym naszym celem było urokliwe jezioro Ramsko, na którym znajduje się wyspa z wioską Šćit.

Aby tam dojechać pogoniliśmy drogami głównymi na północ – były to M17 i znana nam już od Jablanicy M16.2.

Tą drugą trasę pokonywaliśmy w przeciwnym kierunku 3 dni wcześniej i wyglądała z nowej perspektywy zupełnie inaczej…

Na wysokości miasteczka Prozor odbiliśmy na drogę R418 i w ten sposób dojechaliśmy do jeziorka Ramsko.
Tam niestety spotkało nas małe rozczarowanie – ruch turystyczny był na tyle duży, że z jakiegoś powodu droga na półwysep do wioski Šćit był zamknięty… Siłą rozpędu pojechaliśmy więc dalej wzdłuż jeziora, kombinując co tu zrobić.
I rozwiązanie przyszło samo – niski stan wody w jeziorze spowodował, że dało się dojechać na inne wysepki odsłoniętymi groblami ziemnymi.

W ten sposób wbiliśmy się na wysepkę o nazwie Luke, na której był jakiś mały budynek, rosło kilka drzewek i leżała drewniana platforma.

Schroniliśmy się w cieniu roślinności i byczyliśmy przez dobre 40 minut.

Pierwotnym planem na ciąg dalszy dnia było zapięcie trasy TET od wioski Rumboci – bezdroża prowadzą stamtąd aż w rejon Kupres. Ale ja osobiście czułem się trochę zmęczony walką w terenie po poprzednich dniach i upał dawał mi się mocno we znaki. Było paskudnie upalnie… Ynciol miał zbliżone odczucia do moich – tylko Browar palił się do dalszej jazdy terenowej, ale ostatecznie ustąpił. Z perspektywy czasu trochę żałuję, ale cóż – przy pisaniu tych słów nie czuję potu na całym ciele i żaru z nieba 😉 .

Zdecydowaliśmy się pognać na północ jakimiś fajnymi asfaltami, aby trochę powinklować i znaleźć nocleg z basenem – zajawkę na to Browar miał od pierwszego dnia w Bośni.
Opracowałem na szybko drogę, która wyglądała na najbardziej krętą i ruszyliśmy pełnym ogniem – opony trzeba było pozamykać ;). W skrócie trasą R418 dotarliśmy do M15 i już trzymaliśmy się jej do wieczora. Od czasu do czasu tylko przejeżdżaliśmy łącznikami (M16 i M5), ale gnaliśmy po zakrętasach bez przystanków i kompromisów przez niemal 3h. Asfalty były urozmaicone – od wąskich, po szerokie. Od prostych jak lotnisko, po ciasne zakrętasy.

Były szybkie łuki po spalonych słońcem, surowych równinach i serpentyny w górskim, zalesionym terenie. Pogoda też zmieniała się – od upalnej spiekoty, po spore zachmurzenie, gdy dotarliśmy do Sanskiego Mostu.

Naszą szarżę zatrzymał dopiero brak paliwa i głód – była już 16:00.
Po uzupełnieniu paliwa podjechaliśmy do sąsiedniego miasta Prijedor, gdzie znaleźliśmy knajpkę. Zamówiliśmy jedzenie i w oczekiwaniu na przyrządzenie, chłopaki znaleźli nam metę noclegową – domek z basenem.
Żarełko wjechało i było mega – chłopaki opędzlowali po pizzy, a ja wziąłem sobie burgera.

Przed zajechaniem na nocleg zrobiliśmy jeszcze zakupy, aby mieć co jeść wieczorem i z rana.
Zajechaliśmy pod „nasz” domek znajdujący się na peryferiach miasta i wbiliśmy na plac.

Właścicielka pojawiła się po jakimś czasie, oprowadziła nas, przekazała smutne wieści o nadchodzącym pogorszeniu pogody i zniknęła.
Przebrałem się na szybko i od razu wlazłem do basenu. Niebo się zachmurzyło, zrobiła 19:00, więc gwizdek był na to ostatni. Woda w basenie była zimniejsza, niż we wczorajszym jeziorku. Przyjemnie było zamoczyć tyłek po tak upalnym dniu, choć 2-3h wcześniej efekt byłby dużo lepszy 😉 .

Wykąpaliśmy się wszyscy i przed 20:00 wylądowaliśmy na leżakach. Piwko w dłoń i relaks pełną gębą!
Szybko zrobiło się ciemno, więc i dopadł nas lekki chłodek. Ubraliśmy coś na skórę i urzędowaliśmy sobie na leżakach do późnego wieczoru, obserwując młodego kota polującego na myszy…
