Męska Bośnia
Dzień 2 – Czwartek, 5.09.2024
Obudziliśmy się ok. 7:00 rano.

Nie mieliśmy za bardzo z czego ogarnąć śniadania, więc celowaliśmy w paszę we wczorajszej restauracji. Ta miała być czynna od 8:00, ale wystąpił jakiś poślizg i śniadanko wleciało nam na stół dopiero ok. 9:00.

Pogoda od rana nam sprzyjała, więc posileni, bez większej zwłoki, wskoczyliśmy na maszyny. Celem naszym na dzisiejszy dzień było dotarcie pod Sarajewo, gdzie chcieliśmy wbić się już na bezdroża TET.
Pognaliśmy drogą M16 na południe w stronę miasta Jajce.

Trasa była pusta, kręta i genialna! Jechaliśmy przeważnie wąwozem wzdłuż rzeki i co chwilę przelatywaliśmy przez tunele lub wydrążone nawisy skalne. Jechało się rewelacyjnie!

Tuż przed 10:00 dotarliśmy pod Jajce, więc zatrzymaliśmy się, aby zejść na punkt widokowy, z którego widoczna była Twierdza Jajce i słynny wodospad. Obfotografowaliśmy wszystko i siebie nawzajem, po czym wróciliśmy do pracy.

Szarża nasza prowadziła na południe po M16 aż do miasta Bugojno, gdzie przeskoczyliśmy na trasę M16.2, prowadzącą do Jablanicy. Asfalty przeważnie były dobrej lub bardzo dobrej jakości, a przynajmniej na Tygryskach łykało się kilometry znakomicie. Zabawa była przednia, więc dwie godzinki zleciały nam jak z bicza.

W okolicach Konjic już witałem się z gąską – moim celem było doprowadzenie nas do TET i byłem tym już mocno podekscytowany – ale niestety mieliśmy jeszcze trochę technicznych spraw do ogarnięcia, jak zakupy i tankowanie. A gdy obie te rzeczy już odhaczyliśmy, przegrałem głosowanie w kwestii jechać i jeść żarcie biwakowe, czy wbijać do restauracji. Straciliśmy więc znowu trochę czasu, aby znaleźć czynną jadłodajnię i w końcu wylądowaliśmy w czymś, co miałoby jakieś minus 7 gwiazdek. Naprawdę w tej okolicy nic lepszego nie udało nam się znaleźć…

Żarełko wjechało na stół ok. 13:30. Czterech liter nie urywało, ale też nikt się nie zatruł, co w tych okolicznościach należy uznać za sukces. Dla mnie najważniejsze jednak było to, że już wszystkie przeszkody do zjechania na szutry mieliśmy za sobą.
Trans Euro Trail – witamy!

Wąziutki asfalt wywiózł nas poza miasteczko Polje Bijela i tam zaczęły się szutrowo-kamieniste dukty. Przed nami rysowały się dzikie, zalesione zbocza całkiem okazałych gór, także zabawa szykowała się przednia. Włączyliśmy mapy terenowe i zaczęliśmy walkę. Na takich ociężałych klocach z bagażami, nie do końca terenowymi oponami i brakiem umiejętności jechaliśmy bardzo powoli. Motocykle tańcowały na kamieniach, spalanie chwilowe zagościło w rejonach wartości dwucyfrowych, przelotowa spadła do poziomu wozów drabiniastych. Ale zabawę mieliśmy nie z tej Ziemi!

Już na samym początku przygody musieliśmy nieco zmodyfikować motocykle. Stopki centralne na wertepach niemiłosiernie tłukły się o wahacz, więc we wszystkich sprzętach przymocowaliśmy je na sztywno trytytkami do setów. Diametralnie zmniejszyło to ilość niepokojących hałasów dochodzących do uszu podczas jazdy 😉 .

Kilkukrotnie podczas jazdy dane nam było wyjechać na odsłonięte fragmenty trasy, dające nam pogląd po czym jechaliśmy.

Zbocza górskie miały naprawdę solidne nachylenia – zwykle po czymś takim chadzam w Tatrach na piechotę 😉

W pewnym momencie natknęliśmy się na innych zawodników pokonujących TET w przeciwnym kierunku. Akurat pauzowali w miejscu, które mapy gugla opisują jako Panoramix. Zatrzymaliśmy się i my, aby trochę odetchnąć i się napić. Upał był dosyć intensywny, co przy nieustannej walce z motocyklami i naszą nie do końca zorientowaną terenowo odzieżą, było miksem solidnie wysysającym siły witalne. Adrenalina i widoki rekompensowały jednakowoż te ubytki…

Gdy ruszyliśmy dalej, po zaledwie 10 minutach jazdy krajobraz zmienił się całkowicie – jakbyśmy przeszli przez jakiś portal. Nagle wyjechaliśmy na zupełnie gołe, odsłonięte, szerokie i spalone słońcem pustkowia. Przepięknie to wyglądało!

To tam próbowałem pierwszy raz odpalić zabranego z domu starego drona. Dostałem go w prezencie i zabrakło czasu odświeżyć sobie, jak go w ogóle się uruchamia, więc po kilku minutach bezskutecznej walki odpuściłem temat. Za plecami narastała nam burzowa chmura, więc trzeba było jechać. Tym bardziej, że po dwóch godzinach walki mieliśmy przejechane zaledwie 30km po bezdrożach 😉 .

Kawałek dalej otwarła się przed nami szeroka hala, po której w oddali ganiało stado owiec z pasterzem i psami pasterskimi. Wstęga naszej szutrówki wiła się pięknie pomiędzy krzywiznami terenu, więc machnęliśmy sobie kilka zdjęć.

– O kurde, patrzcie na te psy, trzeba uważać! – gada Browar.
– Oj tam, fajny fafik, jedziemy! – rzekłem i pojechałem. Ja bowiem widziałem jednego, spokojnie leżącego na poboczu psiura, a chłopaki zobaczyli trzy wkur**one bestie, szarżujące w naszą stronę.
Jak je zobaczyłem, było już za późno. Dopadły mnie i zaczęły biec obok motocykla. Nie przejąłem się specjalnie, bo nie raz jakieś kundle tak koło mnie ganiały. Nie spodziewałem się jednak, że tym razem będzie inaczej. Jeden z psów przypuścił atak i normalnie udziabał mnie w lewą nogę! I to nie tak nieśmiało, tylko z furią wgryzł się w nogę na wysokości kostki… Szczęśliwie większość zębów trafiła w but, więc zaciśnięta szczęka ześlizgnęła się, łapiąc tylko nogawkę spodni. Szarpnięcie w lewo było silne, mało się nie wyglebiłem – nogę zdjęło mi z podnóżka. Wyhamowałem do zera, a bydlę dalej ostro szarpało za nogawkę. Pozostałe dwa psy ujadały zawzięcie, przeprowadzając – na szczęście – mniej udane ataki.
Jakoś udało mi się wyswobodzić portki ze szczęk i zacząłem kombinować, jak się tu uwolnić z patowej sytuacji. Kundle ujadały cały czas, próbowały atakować, ale jakoś klaksonem, przegazówkami i markowanymi wykopami udawało mi się je trzymać na odległość. Próbowałem ruszyć, aby im uciec, ale wówczas dziadom agresja narastała i od razu rzucały mi się do nogi. W ferworze walki nie zapomniałem włączyć sobie nagrywania – kamerę przymocowaną miałem do kierownicy. Chłopaki grubo się potem z tego nabijali 😉 .

A swoją drogą…
Przez pierwsze kilkadziesiąt sekund nie dziwiłem się, że jestem sam, aczkolwiek byłem pewien, że towarzysze przybędą mi lada sekunda z odsieczą. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy rzuciłem szybkie spojrzenie przez ramię i zobaczyłem, że chłopaki stoją jak widły w gnoju 200 metrów z tyłu na wzgórzu i chłoną grozę :D. W sumie to nawet w tamtej chwili mnie to rozbawiło ;).
Ostatecznie z opresji wyswobodził mnie pasterz. Przybiegł, a psy spłoszyły się zanim nawet się zbliżył. W rękach miał spory kamień i wytłumaczył mi, że w taki właśnie sposób należy sobie z kundlami radzić – odganiać rzucając w nie kamieniami…
Szczęśliwie strat nie odnotowałem. Miałem jedynie małego krwiaka po kilku zębach, które trafiły mnie w łydkę ponad butem.

Kiedy już Browar z Ynciolem ochłonęli po przeżytej traumie, ruszyliśmy dalej.

Zaledwie 15 minut później dojechaliśmy do naszego celu, którym był Lukomir – jedna z najwyżej położonych i najbardziej odizolowanych wiosek w Bośni i Hercegowinie. Położona jest na wysokości 1500m n.p.m. i w 2013 r. miała zaledwie 13 mieszkańców.

Wioska zrobiła na nas duże wrażenie. Lokalizacja pośród gór, stare rozpadające się domostwa, mały muzułmański cmentarz, zagroda z owieczkami… Sielanka!

Podczas postoju okazało się, że w Browarowym kufrze doszło do katastrofy – radler grejpfrutowy wyszedł na spacer z puszki, zalewając wszystko… Fakt ten, plus rozpoczynający się deszczyk, zadecydowały, że zostaniemy w Lukomirze na nocleg. Nie było to naszym pierwotnym zamierzeniem – dzień był dosyć młody, więc spokojnie mogliśmy jeszcze ze 2h jeździć. Browar początkowo kręcił nosem, ale ostatecznie przystał na propozycję i okazało się to jedną z najlepszych decyzji tego wyjazdu.

Sercem Lukomiru była malutka knajpka, której właściciel miał też Camping „Na Krovu Svijeta”. Zaczepiony przez nas zaproponował nam nocleg na poddaszu budynku mieszkalnego, abyśmy nie musieli spać w namiotach. I choć po Bośni spodziewałbym się niższej ceny, to nie miała ona dla nas większego znaczenia. Lokalizacja zobowiązywała!

Rozgościliśmy się w naszym nowym schronieniu, przebraliśmy w wygodniejsze rzeczy, obaliliśmy z Ynciolem po piwku z zapasów, podczas gdy Browar ogarniał swój kufrowy pierdolnik.

Potem zajrzeliśmy do tej miejscowej knajpki. Miała dosłownie kilka stolików i mega rodzinny klimat. Właściciel był bardzo rozmowny i towarzyski, przysiadał się do stolików bądź zamieniał z gośćmi po kilka zdań. Czekając na Browara opędzlowaliśmy lokalne piwo Sarajewsko, rozmawiając przy okazji z parą przygodnych turystów – a jakże, Polaków.

W międzyczasie przez niebo przewaliły się ciężkie chmury, trochę popadało i zdążyło się wypogodzić. Browar nie pojawił się w knajpce, ale zaczął do nas nadawać komunikatorem, żebyśmy wyszli za nim na spacer. Powędrował sam w stronę punktu widokowego, więc czym prędzej opuściliśmy knajpę, aby do niego dołączyć.

Bośnia uraczyła nas fenomenalnym wieczorem. Przestało padać, na niebie pojawiła się tęcza, upał zelżał. Wyszliśmy na punkt widokowy, skąd mogliśmy podziwiać okolicę w coraz niżej zawieszonym słońcu. Piękne miejsce!

Po chwili przykulali się na szczyt nasi znajomi z knajpki, a potem jeszcze jedna para – też Polacy! Jako naród mamy jakieś wpisane w geny ADHD – w jednej chwili było nas tam siedmiu z Polski… 😉 I nikogo innego!

Będąc na tym punkcie widokowym postanowiłem znowu pobawić się dronem. Udało mi się go wreszcie odpalić i wystartować. Ale gdy tylko sprzęt wzleciał, ktoś zaczął się po mnie drzeć z daleka. Okazało się, że bzyczenie silników drona zaczęło płoszyć owce, więc pasterz był – delikatnie mówiąc – poirytowany.

Na ile umiałem, na tyle szybko posadziłem drona na ziemi. Nieco zły zaproponowałem chłopakom, abyśmy przeszli się ścieżką poza wioskę i tam chwilkę polatali, aby uwiecznić z innej perspektywy naszą obecność w Lukomirze. Na szczęście nie napotkałem sprzeciwu.

Na spacerek poszliśmy ok. 19:00. Znaleźliśmy puste miejsce, gdzie nikomu nie przeszkadzając mogliśmy odpalić drona i chwilę się pobawić. Mieliśmy złotą godzinę – słońce zachodziło, więc ujęcia wyszły przepięknie…

Przed 20:00 wróciliśmy do knajpki, aby coś zjeść. Menu nie było zbyt bogate, ale jedzenie samo w sobie warte grzechu… Kurczak, który pewnie biegał po okolicznych górkach, świeże ziemniaki, pomidory, sałata… Wszystko w przepysznym sosie, podane z aluminiowych talerzy. Nawet Browar, który normalnie nie ima się mięsa, zjadł bez zająknięcia z rogalem na twarzy.

W knajpce siedzieliśmy jeszcze do późnego wieczora przy piwie, rozmawiając to z właścicielem, to z zapoznaną parką Polaków. Zresztą z każdą osobą, która w knajpie była, nawiązaliśmy mniejszy lub większy kontakt, zamieniliśmy zdanie, wymieniliśmy uśmiechy. Przyjemne, kameralne miejsce.
Wieczór w Lukomirze był genialny. Koniec, kropka.