Męska Bośnia

Dzień 1 – Środa, 4.09.2024

Start wyjazdu ustaliliśmy na 5:30 spod „mojego” Craba w Gotartowicach. Ja przygotowałem sobie wszystko dzień wcześniej, łącznie z mocowaniem bagażu na motocyklu, więc rano mogłem tylko wsiąść na maszynę i już.
Na stacji pojawiłem się – o dziwo! – jako drugi. Browar już tankował swojego Tygryska 🙂 .

Ynciol przyjechał na szczęście tego samego dnia, więc po krótkim przywitaniu mogliśmy ruszyć w trasę.
Ze stacji blisko było do węzła z autostradą A1, więc zapięliśmy kierunek ku granicy z Czechami. A przynajmniej dwie trzecie z nas, bo Ynciol zgubił się na węźle i… pojechał ku Ukrainie… 😉
Po zauważeniu skurczenia się grupy i kilku minutach stania na pasie awaryjnym, nie wiedząc co się dzieje, zadzwoniłem do naszego Globtrotera. Interkom dobra rzecz! Ynciol odebrał i oświadczył, że przecież jedzie po autostradzie i spytał czemu tak zapier**my, że nie może nas dogonić! 😀
Ubaw mieliśmy z tego po pachy, a błąd udało się Ynciolowi naprawić na węźle Bełk. Poszukiwacz przygód dołączył do nas po paru minutach – mało sakw nie pourywał, pędząc ile fabryka dała 😉 .
Faktyczny start wyprawy można przyjąć więc na godzinę 7:00 i poza tym zabawnym epizodem, potem było już stosunkowo nudno. Pierwszy postój zrobiliśmy po prawie 2h jazdy, na pograniczu Czech i Słowacji – dokładnie naprzeciwko stacji, na której koczowaliśmy kilka lat wcześniej z przebitą oponą w Tygrysku Ynciola. Skwar lał się z nieba niemożliwy – już tak wcześnie rano temperatura zaczęła podchodzić do 30 stopni.

Nudę autostrad próbowałem przełamać, śpiewając sobie jedyną znaną mi szantę „Pacyfik”:
„Kiedy szliśmy przez Pacyfik,
Hej, hej! Roluj go!”
Nie wiedzieć czemu, chłopaki zapamiętali tylko tę ostatnią strofę i bardzo chętnie ją śpiewali 😉 .
Granicę z Węgrami przekroczyliśmy w Rajce i od tego miejsca porzuciliśmy autostrady, aby nie musieć kupować winiet.
Gugiel prowadził nas dosyć ekstrawaganckimi drogami niskiej kategorii. Z ciekawszych mijanych obiektów na trasie mogę wymienić tor Panonia-Ring oraz Balaton, którego wody dały nam na krótkim dystansie lekki oddech od skwaru – temperatura zdążyła już przekroczyć 30 stopni, więc chłodny powiew znad jeziora był kolosalną ulgą.
Jeszcze przed Balatonem zrobiliśmy mały postój w przydrożnych, dających cień, krzakach. Trzeba było rozprostować kości i wyregulować gospodarkę wodną – tam upuścić, gdzie indziej dolać. Dochodziło wówczas południe.

Trik, aby nie kupować paliwa na Węgrzech, nie udał się. Ale przynajmniej zatrzymaliśmy się na owocu Obajtkowych szwindli narodowych, czyli węgierskim Orlenie. Wysypało ich naprawdę sporo w tym kraju, a klimatyzowany sklepik stał się dla nas azylem na dobre 20 minut.
Granicę z Chorwacją przejechaliśmy w Barcs – mostem nad rzeką Drawa. Temperatury dobijały powoli do rekordu dnia. Najwyższą temperaturą było 36 stopni, które utrzymywało się potem do późnych godzin popołudniowych.
Przez Chorwację mieliśmy do przejechania zaledwie 130km, więc machnęliśmy ten odcinek bez postojów, meldując się na granicy chorwacko-bośniackiej chwilę po 16:00. Pierwszy raz na trasie przejście graniczne nie było bezobjawowe – musieliśmy przepchać się przez spory zator ciężarówek, chwilę odczekać w kolejce oraz wyskoczyć z paszportów. Ale ostatecznie cel osiągnęliśmy – byliśmy w Bośni!

W pierwszej kolejności po przekroczeniu granicy musieliśmy ogarnąć dla mnie Internety, abym mógł nawigować – wyjechaliśmy poza Unię do kraju absurdalnie drogiego w kwestii roamingu. Dlatego po krótkim strzale na południe zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w Banja Luce, gdzie w kilka minut kupiłem lokalną kartę SIM i zyskałem dostęp do netu. Dla kontrastu do roamingu – w śmiesznie niskiej cenie.
Ponieważ robiła się już poważna godzina i po 800km mieliśmy powoli dość, trzeba było zacząć rozglądać się za noclegiem. Nie mieliśmy z góry zarezerwowanej kwatery, więc po prostu jadąc na południe drogą M16 zaczęliśmy rozglądać się za spaniem. I żarciem – byliśmy już wściekle głodni.
Wyjechawszy z miasta lecieliśmy wzdłuż rzeki Vrbas i od razu zaczęło robić się ciekawie. Droga biegła głębokim wąwozem, a po prawej mieliśmy pionowe ściany skalne, przechodzące wręcz w nawisy. Asfalt dobry, upał zelżał – jechało się rewelacyjnie!

W pewnym momencie natknęliśmy się na fajny drewniany mostek przekraczający rzekę, więc na niego zjechaliśmy, aby rozejrzeć się za kwaterami wzdłuż bocznej drogi po drugiej stronie.

No i jakieś kwatery z basenami nawet namierzyliśmy, ale albo były już zajęte, albo nie dało się skontaktować z właścicielami.

Wróciwszy przez mostek do głównej drogi postanowiliśmy cofnąć się kilkaset metrów do zauważonej przez chłopaków restauracji. Głód nas już mocno nękał, a szukanie noclegów telefonami podczas oczekiwania na jedzonko było najlepszym rozwiązaniem w tych okolicznościach.
Cofnęliśmy się do wioski Krupa na Vrbasu, gdzie znajdowała się restauracja Krupski slapovi. Zaparkowaliśmy sprzęty, zamówiliśmy żarełko i zaczęliśmy rozglądać się za spaniem. I tu kelner przyszedł nam z pomocą – powiedział, że 50m od restauracji jest dom na wynajem. Poszedłem tam, spisałem numer telefonu z elewacji, Browar zadzwonił i… voila! Mieliśmy spanie :).
Przy okazji jeszcze obejrzałem sobie pobliskie wodospadziki na rzece Krupa. Jest to płatna atrakcja, niemniej kasa biletowa była zamknięta, więc zajrzałem na krzywy ryj.

Gdy żarełko wjechało na stół, nagle zaczęło padać i grzmieć!

Zadaszenie, pod którym siedzieliśmy, okazało się umowne i musieliśmy trochę się gimnastykować, aby nie padało nam na głowy i do talerzy 😉 . A wisienką na torcie było nagły „black-out” – wysiadł prąd i zgasły światła… Klimat! Mieliśmy przez to mały kłopot z płatnością za posiłek (nota bene wyjątkowo pyszne jedzenie!), ale prąd wrócił dokładnie w momencie, gdy był potrzebny.
Właściciel naszego noclegu pojawił się na 30 sekund, dał nam klucze i zniknął. Przeparkowaliśmy sprzęty, rozgościliśmy w pokojach, po czym rozsiedliśmy na werandzie, aby jeszcze chwilę nacieszyć się przyjemnym wieczorem. Piwo i „rolowane szanty” czas nam umilały, niemniej powietrze było ciężkie od smrodu palonych gdzieś w okolicy śmieci.
Cóż, nie można mieć wszystkiego!