Kolejna Męska Rumunia

Dzień 4 – czwartek, 15.09.2022 r.

Noc przebiegła spokojnie, żaden niedźwiedź nas nie odwiedził, a lis nic nowego nie ukradł 😉 .

Z namiotu wykulałem się o 7:00. Poranek był chłodny, a na niebie wisiały ciężkie chmury. Ważne jednak, że nie padał deszcz, więc spokojnie mogliśmy ogarnąć wszystkie poranne rytuały, od mycia zębów w rzece, po ciepłe śniadanko. Odpaliliśmy w tym celu kuchenki – ja zrobiłem sobie garniec kawy, barszczyk z tytki i zagryzłem bułką z rumuńskim pasztetem ;).

Po śniadaniu, przez zasuwające z niesamowitą prędkością chmury, zaczęły przecierać błękitne placki, więc wszystko wskazywało na to, że pogoda kolejny raz będzie nam sprzyjać.

Całe obozowisko zwinęliśmy do 8:45, po czym wskoczyliśmy na mokre od rosy sprzęty i opuściliśmy nasz przytulny zakątek. Biwak ten był jednym z najfajniejszych momentów ze wszystkich naszych męskich wyjazdów, więc wyjeżdżałem z lekkim uczuciem żalu.

Będąc praktycznie na wlocie Transalpiny nie mogliśmy odmówić sobie możliwości skorzystania z tej okazji, aby ją raz jeszcze zaliczyć. Pognaliśmy więc serpentynami w górę, jednak szybko asfalt zrobił się mokry, a im  wyżej byliśmy, tym silniejsze podmuchy wiatru miotały nami po drodze. Przejazd na szczyt przełęczy nie należał więc do najszybszych, ale spojrzenie raz jeszcze na Karpaty z wierzchołka trasy w tej groźnej, pochmurnej scenerii, był tego wart.

Kolejnym punktem naszego planu było odwiedzenie nieznanej nam drogi, którą polecił Ynciolowi jakiś znajomy. Droga o numerze 106E, odbijająca od północnego odcinka Transalpiny. Zawróciliśmy więc ze szczytu trasy i pognaliśmy na północ.

Było chłodno i wilgotno, więc jechaliśmy spokojnie. I poza napotkanym stadem krów na drodze, nic interesującego się nie wydarzyło.

Przed 11:00 skręciliśmy w rejonie wioski Dobra na nasz nowy cel. Niestety przez spory odcinek trasy wlekliśmy się za dwoma samochodami wiozącymi okna, a że było kręto i ciasno, to chwilę nam zajęło ich wyprzedzenie.

Droga okazała się niezbyt spektakularna. Przebiegała przez szereg małych wiosek o ciasnej zabudowie z obu stron drogi, gdzie na krótkim odcinku natknęliśmy się m. in. na busa stojącego w poprzek lub palety z towarem na pasie ruchu… Było więc różnorodnie – ot, taki rumuński folklor.

Dojechaliśmy do wioski Săliște, gdzie odbiliśmy na autostradę A1. Szybkim strzałem przedostaliśmy się do Sebesu, na pograniczu którego znajduje się Czerwony Kanion. Atrakcji tej jeszcze nigdy w Rumunii nie odwiedziłem, mimo, że parokrotnie znajdowałem się w jej pobliżu.

Kanion widać już z autostrady, niemniej dojazd do niego odbywa się niemalże polem, drogą szutrową. Nam to oczywiście nie przeszkadzało – wręcz mieliśmy na tym dojeździe trochę ubawu. Kanion osiągnęliśmy około południa.

Kapitalne miejsce!

Formacja skalna zrobiła na nas duże wrażenie, a Browar tylko wodził wzrokiem po różnych zjazdach i podjazdach, które mógłby pokonać motocyklem crossowym.

Ponieważ teren kanionu usiany był małymi, łagodnymi trawiastymi pagórkami, to oczywiście po nacieszeniu wzroku widokami, zaczęliśmy po nich hasać Tygryskami. Atakowaliśmy podjazdy i zjazdy, zagłębienia terenu i mieliśmy ubaw po pachy. Jedynie bagaże i szosowe opony mocno ograniczały możliwości motocykli.

No i cóż. Wyszło, że bawiliśmy się aż za dobrze…

W pewnym momencie zjechałem z jednej górki i za nią zobaczyłem, że Browar się wyglebił. Nasz wzrok się spotkał i w pierwszym momencie wydawało mi się, że Browar śmieje się z tej sytuacji. Po chwili jednak zrozumiałem, że to nie śmiech, a grymas bólu. Podjechałem jak najszybciej, a po chwili dojechał i Ynciol. Podnieśliśmy moto Browara, podczas gdy ten siedział na trawie, zaciskał zęby z bólu, trzymając się za lewą nogę.

W pierwszym odruchu Browar próbował wstać i nogę rozchodzić, ale okazało się to zbyt bolesne. Uznaliśmy zgodnie, że pewnie doznał skręcenia kostki. Oznaczało to, że cała wyprawa właśnie się skończyła i od tego momentu trzeba będzie kombinować, jak wrócić do Polski.

Wieczorem tego dnia chcieliśmy spróbować znaleźć miejsce na biwak nad jeziorem Gilău, znajdującym się na wschód od Kluż-Napoka. A że kierunek ten był zgodny z ogólną trasą do domu, to plan postanowiliśmy zrealizować z tym odstępstwem, że na miejscu biwak zastąpimy jakimś dachem do spania.

Plan ewakuacji rozpoczął się od drobnej modyfikacji motocykla Browara. Jako, że problem dotyczył lewej nogi, to żeby umożliwić zmianę biegów bez ruszania stopą, przywiązaliśmy sznurek do dźwigni zmiany biegów i do gmola.

W ten sposób, mając quickshifter, Browar mógł biegi wbijać w górę ciągnąc za sznurek, a zbijać w dół piętą, nie ruszając w ogóle stopą. Potem pomogliśmy mu wdrapać się na konia i powolutku ruszyliśmy w drogę. Najpierw ten cholerny szuter, a potem – na szczęście – autostrada…

Z A1 zjechaliśmy na wysokości Luna de Sus, gdzie też uzupełniliśmy paliwo na pierwszej napotkanej stacji. A potem zaczęła się gehenna…

Rumunia jest mocno kontrastowa. W rejonach turystycznych jest od groma pensjonatów, jest pięknie i sielankowo. W pozostałych częściach kraju jest już szaro, buro, biednie i o nocleg nie jest tak łatwo. Niestety byliśmy w tej drugiej Rumunii, więc odwiedziliśmy bez powodzenia trzy lokalizacje, które miały mieć jakieś noclegi. Dwa pierwsze nie istniały, a do trzeciego (Motelu Gilău) stumetrowa droga przez zaporę była zamknięta. Musieliśmy machnąć srogi, kilkukilometrowy objazd przez centrum miasteczka, gdzie Browar miał spore wyzwanie manewrować tą rozwaloną nogą, by na miejscu dowiedzieć się, że miejsc w motelu nie ma.

I gdy tak siedzieliśmy ciut podłamani na krawężniku parkingu szukając w telefonach kolejnych opcji, podszedł do nas jakiś „tubylec” i po krótkiej rozmowie poradził nam udać się do Motelu Daila, który należy do jego znajomego. Zadzwonił tam przy nas i potwierdził, że miejsce się znajdzie.

Podziękowaliśmy serdecznie za pomoc i pojechaliśmy. Jak na ironię, wcześniej zamknięty przejazd przez zaporę był już czynny – ale nie był nam potrzebny 😉 .

Do wskazanego motelu dotarliśmy ok. 16:30. Był brzydki, znajdował się przy głównej drodze, ale w naszych okolicznościach był idealny. Mieliśmy do dyspozycji stację paliw, restaurację i całodobowy sklep. A przy okazji nocleg okazał się najtańszy na tym wyjeździe (oczywiście spośród tych płatnych).

Ostatnim zgrzytem dnia, wystawiającym cierpliwość i wytrwałość Browara na próbę, okazał się brak prądu w naszym pokoju. Gdy już się wprowadziliśmy i rozgościliśmy, okazało się, że żadne gniazdko nie działa. Właściciel (który nota bene wyglądał jak lider zespołu Scooter) powiedział nam, że w nocy mieli tam potężną burzę z piorunami i że najwyraźniej coś trafił szlag, o czym nie wiedział. Musieliśmy więc – ku radości Browara – przenieść się z wszystkimi szpargałami do innego pokoju…

Ale potem już było nieco lepiej.

Browar znieczulił się roladą na balkonie, a my z Ynciolem po odświeżeniu zjedliśmy obiadokolację w restauracji na dole. Tu pamiętam, jak Ynciol popisał się swoimi zdolnościami lingwistycznymi, gdy zamawialiśmy piwo:

– What kind of piwo you have? 😉

Resztę wieczoru spędziliśmy wspólnie na balkonie motelowym. Zastanawialiśmy się, jakby się ten dzień potoczył, gdyby wczoraj lis skutecznie ukradł Browarowi buta. Nota bene wywlókł z namiotu buta lewego… Ot, znak jakiś! 😉

Wydawało mi się, że noc będzie trudna z uwagi na hałas drogowy, ale ostatecznie w ogóle nam nie przeszkadzał.