Dzień 5 – 22 wrzesień 2018 r.

No i nastał ostatni dzień wyjazdu. Dzień, który miał być stosunkowo lekki, bowiem mieliśmy do pokonania tylko 400km, więc w teorii mogliśmy dojechać do Rybnika wczesnym popołudniem.
Wstaliśmy ok. 8:45 i na śniadanie poszliśmy o 9:00. Stołówka znajdowała się w piwnicy, co robiło ciekawy klimat. W odróżnieniu od wszystkich poprzednich śniadań, tutaj mieliśmy szwedzki stół.
– Panowie, to nie może być tak, że my sobie po prostu wrócimy do domów, musimy jeszcze coś fajnego wymyślić – stwierdził Browar.
Żeby nie było zbyt dobrze, za oknem lał deszcz. Od razu, jeszcze w pokoju, ubraliśmy na siebie kombinezony przeciwdeszczowe i po wszystkich porannych rytuałach w drogę ruszyliśmy ok. 10:00.

Wyjechawszy z Gyoru, zapięliśmy autobanę M1 i potem M15 w stronę Słowacji. Lało dosyć intensywnie, choć z każdym kilometrem nieco mniej. Granicę minęliśmy niepostrzeżenie i za Bratysławą deszcz uspokoił się całkowicie.
Po ok. 130km jazdy zjechałem na stację paliw Slovnaft na wysokości wioski Sekule. Minęło dopiero półtorej godziny w siodle a mnie tyłek już odpadał i chciałem zdjąć kombinezon przeciwdeszczowy.
Gdy zaparkowałem, Browar zatrzymał się obok i spojrzał na mnie wzrokiem mówiącym:
– „I po uj się zatrzymujesz?”
Wtedy dołączył do nas rozemocjonowany Ynciol i popatrzył nas nas wzrokiem mówiącym:
– „Jak to kurła dobrze, że wreszcie się zatrzymaliście!”
W przedniej oponie jego Tygryska nie było powietrza…

Od dłuższego ponoć czasu, jadąc z tyłu, dawał nam znaki dymne, że coś mu się dzieje ze sprzętem, a my w lusterkach tego nie byliśmy w stanie zobaczyć…
– Jeach! O to chodziło, o tym rano mówiłem! Coś się dzieje! – ucieszył się Browar.
Jego radość szybko jednak wyparowała. Triumph Tiger XC800 jest bowiem wyposażony w średniowieczne koła z dętkami. Tu nie dało się tak łatwo sprawy rozwiązać, jak to zrobiliśmy wczoraj z moim motocyklem. Łatanie takiej pany, to zdejmowanie koła, opony, klejenie dętki… A do tego trzeba mieć przede wszystkim odpowiednie narzędzia, a takich Ynciol nie posiadał. To może też nie byłby aż taki kłopot, bo na stacji benzynowej mogliśmy narzędzia pożyczyć od kierowców ciężarówek, ale niestety Triumph Tiger XC800 wyposażony jest w futurystyczną oś przednią, którą odkręca się kluczem ampulowym (inbusem) o rozmiarze 17. Nikt normalny takiego klucza nie wozi ze sobą, bo przypomina on ciężarem i rozmiarem kilof.
Byliśmy więc w dupie. Biegaliśmy po stacji od TIRa do TIRa w poszukiwaniu brakującego klucza przez ponad godzinę i nic. Browar odwiedził lokalną budowę i pojechał nawet do oddalonego od nas o 20km sklepu z narzędziami. Wszystko na nic…
Ynciolowi pozostało więc tylko assistance. Zadzwonił, zgłosił szkodę i zaczął się cyrk.

Do domu mieliśmy wg. map 280km. Warunki ubezpieczenia obejmowały holowanie do najbliższego warsztatu lub do domu w promieniu 250km… I choć Ynciol walczył jak lew o powrót do Rybnika, zobowiązując się dopłacić różnicę w cenie za te nadprogramowe 30km, niczego nie wskórał. Przedstawiciel ubezpieczyciela pozostawał nieugięty. Nie i lulok.
– Holowanie do najbliższego serwisu, diagnoza, naprawa.
– A gdzie jest najbliższy serwis?
– W Bratysławie.
Czyli jakieś 70km w przeciwnym kierunku do naszego…

Ale to jeszcze nic. Rzeczony serwis był o tej porze w sobotę nieczynny, więc naprawa opony mogła zostać wykonana dopiero w poniedziałek. Ubezpieczyciel wolał opłacać taksówki, hotele, holowanie po serwisach i naprawę opony, niż podrzucić klienta do Polski i mieć święty spokój…

Ynciol nie mógł sobie pozwolić na przedłużenie urlopu, więc zaczęliśmy kombinować nad rozwiązaniem. Laweta przyjechała o 14:30, czyli jakieś 3h po zgłoszeniu.

Z kierowcą dogadaliśmy się, że zaholuje nas do Bratysławy, ale nie pod zamknięty serwis, tylko na plac swojej firmy. W Bratysławie chcieliśmy kupić brakujący klucz ampulowy do odkręcenia osi koła i spróbować załatać dętkę samodzielnie.
Uzupełniliśmy z Browarem zbiorniki w motocyklach i ruszyliśmy za lawetą. Ta poganiała ostro – 140-150km/h praktycznie nie schodziło nam z budzików.

W centrum Bratysławy Browar odłączył się i pojechał do marketu budowlanego, a ja zajechałem na plac firmy, siedząc lawecie na ogonie. Na miejsce dotarliśmy o 16:00…
Motocykl swój postawiłem przy bramie wjazdowej na firmowy plac i wysłałem do Browara pinezkę lokalizacyjną, żeby wiedział gdzie ma do nas przyjechać.

Potem pomogłem zdjąć Tygrysa z lawety i z Ynciolem przygotowaliśmy się do operacji.
Browarowi na szczęście udało się kupić brakujące nam narzędzie, więc gdy do nas wrócił, szybko przednie koło wylądowało na betonie. Gość z lawety pożyczył nam łyżki do opon i kompresorek elektryczny, więc mieliśmy wszystko, co potrzebne do naprawy. Trochę naszarpaliśmy się ze zdjęciem opony, ale w końcu zeszła z felgi.

W dętce znaleźliśmy dwie dziurki w okolicy wentyla, więc poszedł w ruch klej i dwie łatki. I to był moment, w którym powinniśmy sprawdzić, czy łatki trzymają, ale zamiast tego zabraliśmy się za składanie koła do kupy…

Dętka w oponę, opona na felgę, łyżki, szarpanina i jakoś poszło…
Aby przyspieszyć pompowanie koła wstrzeliliśmy w dętkę ostatnie dwa posiadane naboje z zestawu naprawczego po czym podłączyliśmy kompresorek. Ten pokazał ciśnienie 1 Bara, ale jego wysiłki, żeby oponę dopompować, szły na marne. Warczał, warczał, a manometr stał w miejscu. Browar szybko uznał, że to kompresorek jest do dupy i trzeba podjechać na jakąś stację. Ale on jest optymistą…
Grubo po 17:00 ruszyliśmy na poszukiwanie stacji paliw. Pierwsza, na jaką zjechaliśmy w centrum Bratysławy, nie posiadała kompresora. Zdecydowaliśmy wtedy, że odpalimy w guglach trasę do domu i na pierwszej napotkanej stacji koło dopompujemy.
No i jak to w tego typu sytuacjach bywa dwie stacje przegapiłem, a za Bratysławą pierwszą napotkaną był… ten sam Slovnaft, na którym koczowaliśmy wcześniej kilka godzin, czekając na lawetę :). Wróciliśmy do punktu wyjścia… I to we wszystkich aspektach, bowiem dopompowanie koła do prawidłowego ciśnienia wykazało, że cały nasz wysiłek poszedł na marne. Dętki nie udało nam się załatać lub zrobiliśmy w niej nową dziurę, szarpiąc się z łyżkami przy zakładaniu opony na felgę… Miodzio!

Była już godzina 19:00 i zrobiło się ciemno. Ostatnią naszą desperacką próbą uratowania sytuacji było wstrzyknięcie do opony pianki uszczelniającej w sprayu, którą Ynciol kupił na stacji. Pianki nie powinno się stosować w dętkowej oponie, ale na logikę nic już tym bardziej popsuć nie mogliśmy.
Pianka poszła w oponę i Piankowy Marynarzyk pojechał.

Zgodnie z instrukcją miał przez 5km trzymać prędkość 50km/h, po czym należało dopompować koło do prawidłowego ciśnienia. My z Browarem ruszyliśmy ze stacji po chwili i dogoniliśmy Ynciola czołgającego się poboczem.
Zamiast 5km pokonaliśmy ponad 20km, bowiem nie mieliśmy czym napompować koła i trzeba było znowu zjechać na najbliższą stację. Ta znalazła się dopiero po przekroczeniu granicy z Czechami, niedaleko wioski Ladna.
20km po autostradzie z prędkością 50km/h…
Próba dopompowania koła wykazała, że pianka niestety nie pomogła. Powietrze dalej uciekało z opony i to chyba nawet szybciej niż poprzednio…

Sytuacja była nieciekawa. Zrobiła się godzina 20:00, a my dalej byliśmy w czarnej dupie. Ynciol chwycił więc za telefon i raz jeszcze zadzwonił po assistance…
I co?
I cud!
Nagle się dało!
Względem naszego położenia z przedpołudnia dystans do domu zmniejszył nam się o zaledwie 24km – z 280 na 256km. Ale to wystarczyło, żeby konsultant bez najmniejszego problemu zaproponował Ynciolowi holowanie do Polski!
Z jednej strony spora ulga, ale z drugiej… Nosz kurwa, nie dało się tak wcześniej? Uniknęlibyśmy niepotrzebnego jeżdżenia, holowania, nerwów i straty czasu. Ponadto firmę ubezpieczeniową na pewno drożej wyszło dwukrotne holowanie, którego sumaryczny dystans był znacznie większy, niż jakby od razu przystali na transport Ynciola do Polski… Naprawdę ktoś w tej firmie powinien dostać Order Przedsiębiorczości.

Od razu spłynęło na nas rozprężenie i radość. Udało nam się wykaraskać z kłopotów. Poczekaliśmy jeszcze tylko na telefoniczne potwierdzenie, że laweta ruszyła z Polski po Ynciola i gdy te się pojawiło, postanowiliśmy z Browarem ruszyć do domu we dwójkę. Nie było żadnego sensu w czekaniu z Ynciolem na lawetę, by potem jechać za nią do Polski. Ynciol też nie miał z tym problemu. Na stacji paliw mógł znaleźć wszelkie niezbędne wygody – jedzenie, siedzenie, wifi i kibelek. Nie zostawialiśmy go zatem na pastwę wygłodniałych niedźwiedzi ;).
Przybiliśmy sobie pionę na pożegnanie i ok. 20:30 ruszyliśmy z Browarem do domu. A raczej wystrzeliliśmy jak z procy. Zmęczony wszystkim co się wydarzyło, chciałem jak najszybciej znaleźć się w Rybniku. Odpaliłem wrotki i jeśli tylko się dało, to grzałem 160km/h non stop. Zwolnić musieliśmy tylko w kilku miejscach, na zwężkach i przy robotach drogowych.
Jechaliśmy zupełnie bez przystanków, więc dzielące nas od Rybnika 250km łyknęliśmy w ok. 2h. Na stację Crab w Gotartowicach, skąd ruszaliśmy 5 dni wcześniej, wjechaliśmy ok. 22:30.

Browar ostatnie kilkanaście kilometrów pokonał na oparach. Komputer motocykla pokazywał mu zerowy zasięg już od czesko-polskiej granicy. Także otarliśmy się o jeszcze jedną upierdliwą przygodę, ale na szczęście los nam tym razem odpuścił.
I tyle! 🙂
Biedny Ynciol czekał na lawetę do prawie 1:00 w nocy, a do domu przyjechał w niedzielę nad ranem.
Powrót zamknął się dystansem 574 km.

Podsumowanie

W sumie podczas całego wyjazdu przejechałem 2692 km. Wyprawa, pomijając ostatni dzień, udała nam się rewelacyjnie. Rumunia jak zwykle nie zawiodła, jej klimat znowu mnie powalił i choć byłem tam już piąty raz, to ani przez chwilę nie żałowałem obranego celu wyjazdu. Pięknym prezentem była też pogoda, która o tej porze roku mogła nam się trafić zdecydowanie gorsza…
Motocykl spisał się na medal. Łyknął trochę oleju, ale przy takim przebiegu, to już ma do tego prawo. Po powrocie okazało się też, że z tylnej opony dalej schodziło powietrze, choć nasza doraźna naprawa była szczelna.
Trzeba też przyznać, że mieliśmy bardzo dużo szczęścia z tą Ynciolową oponą. Gdyby panę złapał już pierwszego dnia, cały wyjazd by nam się po prostu nie udał. A tak zaliczyliśmy wszystko, co mieliśmy w planie i tylko powrót do domu nam się trochę przeciągnął. Ponadto Ynciol mógł zaliczyć widowiskową glebę, bo dętka strzeliła mu na autostradzie w deszczu… Także nie ma co narzekać, fart był!
No i cóż. Kolejny Męski Wyjazd staje się historią. A mnie już ciekawi gdzie znowu pojedziemy i kiedy…
I już się nie mogę tego doczekać! 🙂