Dzień 3 – 20 września 2018 r.

Spało mi się trochę gorzej, niż poprzedniej nocy. Łóżko było wygodne, ale poduszka jakaś taka mała i wąska. Upchnąłem sobie pod nią kilka ręczników, żeby poprawić komfort i jakoś noc przeleciała.
Wstaliśmy po 8:00.

Spakowaliśmy nasze graty i przed 9:00 zeszliśmy na śniadanie. Udało nam się zamówić jajecznicę, do której dostaliśmy mnóstwo dodatków, pieczywo i kawę. Wszystko na wypasie.

Najedzeni do syta przebraliśmy się w ciuchy motocyklowe i opuściliśmy nasz pokój. Podziękowaliśmy uprzejmej gospodyni za gościnę, rozliczyliśmy się i byliśmy gotowi do drogi.
Pogoda była doskonała. Tak jak poprzedniego dnia mieliśmy bezchmurne niebo, optymalną temperaturę i słoneczko. No i byliśmy na Transalpinie. Żyć nie umierać!

Z terenu pensjonatu wyjechaliśmy w stronę Novaci, aby uzupełnić paliwo na znajdującej się tam stacji benzynowej. Napotkaliśmy po drodze trochę lokalnego folkloru, tj. wałęsających się po jezdni krów i osiołków na poboczu, ale głównie skupieni byliśmy na apetycznych zakrętach.

Standardowo w takich okolicznościach nie trzymaliśmy się w grupie – każdy z nas jechał jak chciał.
Na stację dojechaliśmy przed 10:00. Kompresora na niej znowu nie uświadczyłem, więc nie mogłem dopompować tylnego koła. Dopełniliśmy tylko zbiorniki i… Ruszyliśmy znowu w góry, aby raz jeszcze zaliczyć Transalpinę w całości i przeżyć to, czego doświadczyliśmy poprzedniego dnia.
Formacja nasza znowu poszła w rozsypkę. Ja pogoniłem do przodu jak gepard za antylopą i zatrzymałem się dopiero w Rancy, aby zrobić Monice kilka zdjęć stada osiołków.

W tym momencie chłopaki mnie wyprzedzili, a ja zostałem osaczony przez zwierzaki. Oblazły mnie z każdej strony, a jeden najodważniejszy chciał zjeść mi rękaw w kurtce. Poczciwe futrzaki… 🙂

Gdy ruszyłem dalej, za Rancą minąłem chłopaków – Browar wjechał po kamienistym zboczu na niewielkie wzniesienie, zapominając chyba, że nie ma pod tyłkiem swojego Enduraka ;). Ynciol został na dole i robił foty. Nuda, Panie, więc nie zatrzymując się, pognałem przed siebie. Nie miałem parcia na zdjęcia, więc przejechałem niemal cały odcinek do szczytu przełęczy bez postojów, delektując się wszystkimi bodźcami – zakrętami, pogodą, czystym powietrzem, prędkością, widokami… Zjechałem z asfaltu dopiero na jednym ciasnym nawrocie, w tym samym miejscu, w którym z Moniką zjechaliśmy w 2016 r. Zatrzymałem motocykl, zgasiłem silnik i nastała błoga cisza. Zdjąłem kask i chłonąc promienie słońca, czekałem aż Browar z Ynciolem do mnie dojadą.

Jakieś 50m obok miejsca, w którym się zatrzymałem, wylegiwało się na trawce stado owiec razem ze swoim pasterzem. Ten ostatni po kilku minutach wstał i leniwym krokiem zaczął iść w moją stronę. Gdy był już blisko, akurat nadjechał Ynciol. Zobaczył mnie z daleka, zjechał z asfaltu i zaparkował motocykl obok mojego. Pasterz nie stracił rezonu, spokojnie podszedł, zatrzymał się jakieś 2m od nas i z szerokim uśmiechem po prostu na nas patrzył. Nasza obecność była pewnie najciekawszym wydarzenie jakie go w mijającym tygodniu spotkało.

Chwilę po przyjeździe Ynciola śmignął koło nas Browar. Był tak skupiony na jeździe, że nawet nas nie zauważył. Parę minut później dopiero, gdy nie znalazł nas na górze, zawrócił i po chwili znowu byliśmy w komplecie.
Postanowiliśmy podjechać trochę pastwiskiem pod górę, aby znaleźć sobie przyjemny punkt do byczenia się na trawie, bez udziału rozpromienionego pasterza. Odpaliliśmy sprzęty, ominęliśmy spokojnie stado owiec i wjechaliśmy tak wysoko, jak to tylko było możliwe. Zatrzymał nas stromy podjazd z kosodrzewiną, którego naszymi motocyklami nie dało się już pokonać.

Byczyliśmy się tam dobry kwadrans, leżąc po prostu na trawie. Musieliśmy uważać trochę na owcze kupy, ale poza tą niedogodnością mogliśmy się w pełni odprężyć.

Mając tak przyjemną aurę i genialną trasę do śmigania, naprawdę nie chciało mi się przebijać przez Rumunię do Szosy Transfogaraskiej. I choć wszystkim nam udzielały się podobne odczucia, ostatecznie nie zdecydowaliśmy się, aby pozostać na Transalpinie przez cały dzień.
Gdy znowu przyczłapał do nas radosny pasterz, pozbieraliśmy zabawki i zjechaliśmy z naszej górki z powrotem na asfalt. Pognaliśmy w stronę Obarsia Lutrului i raz jeszcze zatrzymaliśmy się w rejonie szczytu przełęczy.

Tam podjechał do nas gość na rowerze i przemówił ludzkim głosem. Polak. Jechał właśnie z Szosy Transfogaraskiej i w dwa dni dojechał na Transalpinę… Szacun! My to jednak jesteśmy miętkie siurki…

Na postoju tym zapadła decyzja o opuszczeniu Transalpiny. Zjechaliśmy po serpentynach do Obarsia Lutrului, gdzie skręciliśmy na drogę DN7A w stronę Brezoi. Początek tej trasy był niewiele gorszy od samej Transalpiny – kręty, prowadzący przez góry, z dobrym asfaltem. Tranzyt do Szosy Transfogaraskiej na tym etapie był więc bardzo przyjemny.
Rzeźnia rozpoczęła się po minięciu Brezoi i wjechaniu na drogę DN7. Pojechaliśmy nią na północ, aby Szosę Transfogaraską zaatakować od strony Cartisoary. Ruch na tej trasie był gęsty i często nie dało się nawet nic wyprzedzić. Jadące w obydwu kierunkach całe korowody samochodów i ciężarówek skutecznie to uniemożliwiały…
Do trasy DN1 guglowe mapy poprowadziły nas skrótem drogą nr 105G, a DN1 doprowadziła nas do podnóży Szosy Transfogaraskiej.
Przed wjazdem w góry zatrzymaliśmy się na stacji paliw, aby zatankować. Ja kolejny raz chciałem dopompować tylne koło, ale i tu kompresora nie mieli. Jak na złość…

Była już godzina 14:00 i trochę zaczynał nękać nas głód. Przekąsiliśmy sobie jakieś batoniki i uzupełniliśmy płyny ustrojowe, odkładając większy posiłek na późniejsze popołudnie.
Ok. 14:30 ruszyliśmy na podbój Gór Fogaraskich. Od strony Cartisoary dojazd do serca przełęczy jest szybki i przyjemny. Początkowo jechaliśmy rajdowo po leśnych serpentynach, niemniej im wyżej byliśmy, tym chłopaki coraz bardziej zostawali w tyle. W pewnym momencie zatrzymałem się więc, aby zapytać co się dzieje.

Browar odparł, że już się zdążył wyszumieć i dopadła go faza na spokojną jazdę. Wolał kontemplować naturę i otaczające nas górskie masywy. A te – przyznać trzeba – na Szosie Transfogaraskiej potrafią robić wrażenie…

Mnie taka faza nie dopadła, więc zostawiłem chłopaków i poleciałem przed siebie swoim tempem. Asfalt co prawda w górnych rejonach trasy jest dosyć przeciętny, więc nie jechałem na 100% swoich możliwości, niemniej rowery mnie nie wyprzedzały ;).
Dopiero gdzieś w połowie trasy zatrzymałem motocykl na poboczu, aby mieć co umieścić w tym opisie i przy okazji sfilmowałem przejazd Ynciola i Browara na ciasnym nawrocie.

Zebraliśmy się do kupy niedaleko tunelu na szczycie przełęczy i uwieczniliśmy chwilę na kilku zdjęciach.

Potem zaparkowaliśmy motocykle przy budach z pamiątkami i poszliśmy „zwiedzać”. Zakupiliśmy magnesy na lodówkę, suszone kabanosy na przekąskę i – umęczeni chodzeniem 😉 – rozsiedliśmy się przy brzegu Jeziora Balea.

Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć szlak, którym wspinaliśmy się z Moniką we mgle podczas naszej podróży poślubnej… Pozwalała na to idealna pogoda i widoczność, która nawet na wysokości ponad 2000m n.p.m. nie pogorszyła się ani o jotę. Spośród moich pięciu wizyt w Rumunii, ta trafiła w zdecydowanie najlepszą aurę.

Po godzinie 16:00 wróciliśmy do motocykli i przejechaliśmy tunelem na drugą stronę pasma górskiego. Tam furorę zrobił kibelek stojący na samej krawędzi nad przepaścią oraz nowa panorama.

Obiektywy nie miały więc chwili wytchnienia.

Kiedy ruszyliśmy w dół przełęczy, postanowiłem dołączyć do „trybu spokojnego”, wrzucając go jednak na wyższy poziom. Nie odpaliłem silnika. Po prostu zjeżdżałem serpentynami „na szybowca”. Zabawa ta spodobała się chłopakom, więc już po chwili robiliśmy sobie wyścigi przy zgaszonych silnikach :). Ynciol był z siebie bardzo dumny, bo mnie wreszcie wyprzedził ;).

Zjechaliśmy do poziomu płatnego kempingu, znajdującego się zaraz za ostatnimi ciasnymi nawrotami o 180 stopni i zatrzymaliśmy się na poboczu. Dalej Szosa Transfogaraska prowadzi dosyć żmudnie leśnym wąwozem przez wiele kilometrów do zalewu Vidraru. Robiło się późne popołudnie, więc nie zdecydowaliśmy się na dalszą jazdę. Trzeba było poszukać noclegu, a wracając przez serce przełęczy w stronę Cartisoary mieliśmy sporo pensjonatów do wyboru.
W górę trasy jechaliśmy już trochę dynamiczniej (i z odpalonymi silnikami ;)), a po przekroczeniu tunelu serpentynami w dół grzaliśmy już całkiem konkretnie. Browar prowadził, bo wypatrzył gdzieś ciekawie wyglądający hotel i chciał nam go pokazać. I to właśnie tam, jadąc za Browarem, na jednym z lewych ciasnych nawrotów o mało nie wyrżnąłem orła. Złapałem solidny, nagły uślizg tyłu, podparłem się nogą i jakoś udało mi się sprzęta opanować. Nie zatrzymałem się, ale z pełnym pampersem trochę zwolniłem i Browar zaczął mi uciekać. Dopiero po paru zakrętach powoli zacząłem odzyskiwać zaufanie do opony i uślizg zwaliłem na słaby asfalt.
Po opuszczeniu wysokich gór, a jeszcze sporo przed Cartisoarą, Browar zatrzymał się ok. 17:30 przy hotelu Patrisiei.

Zaparkowaliśmy sprzęty i bez problemu wynajęliśmy trzyosobowy pokój w cenie 150 lei za noc. Hotel posiadał też restaurację, więc nie musieliśmy martwić się o piwo i posiłki.

Byliśmy wściekle już głodni, więc przebraliśmy się tylko w normalne ciuchy i zeszliśmy do restauracji na obiadokolację. Usiedliśmy sobie przy stolikach na zewnątrz budynku, gdyż pogoda w dalszym ciągu na to pozwalała.

Zamówiliśmy sobie z Browarem specjalność szefa kuchni, opisaną jako „Pork steak” a Ynciol pizzę. Myślałem, że dostaniemy dobrze wysmażony wielki kawał świniaka, a dostaliśmy… No w sumie był to wysmażony kawał świniaka, tylko że nie taki, jakiego oczekiwaliśmy – żeberka :). Do tego sos i pieczone ziemniaki.

Ogólnie było to całkiem niezłe i najedliśmy się do syta. Oczywiście na stole wylądowało też piwo oraz tradycyjny na męskich wyjazdach Jagermeister ;). Słowem – było wesoło :).

Zachodzące słońce pięknie oświetlało górskie szczyty, które z ogródka restauracji były dobrze widoczne.

Ale wraz z zachodem zaczęło robić się chłodno. Przed 20:00 wróciliśmy więc do pokoju, zabierając po drodze jeszcze trochę procentów na wieczór…
Tego dnia przejechaliśmy 313 km.