Dzień 1 – 1 czerwca 2013 r.

Start uzgodniony mieliśmy o 6:00 rano spod garażu Krzyśka. Ja jakoś spać nie mogłem, więc zamiast o 5:00, na nogach byłem już o 4:00.
Od ostatnich kilku tygodni mieliśmy w Polsce bardzo paskudną pogodę – ciągłe deszcze i burze. Miałem nadzieję, że do naszego wyjazdu zdąży się wypadać. Ale niestety nie. Jakoś o 3:00 nad ranem zaczęło sipić, a gdy przed 6:00 wychodziłem po motocykl – lało jak z cebra :(. Nim doszedłem do garażu, dźwigając kufer centralny, rolkę i namiot już byłem przemoczony z wierzchu, mokry od potu pod ciuchami i miałem mokro w butach. Beznadziejny początek…
Zajechałem pod garaż Krzyśka – już tam z Siostrą był i kończył montowanie bagażu do moto. Także bez specjalnej zwłoki, punkt 6:00 wystartowaliśmy w trasę.
Lało. I to lało solidnie. Jechało się więc przeciętnie. Rybnik, Pszczyna, Bielsko, Żywiec… W Żywcu w zasadzie padać przestało, a gdy przekraczaliśmy granicę w Korbielowie – asfalt zrobił się suchy :).
Pierwszy krótki postój zrobiliśmy na Słowacji w Oravskym Podzamoku. Tak na rozprostowanie kości i wciągnięcie wafla, aby zaspokoić lekki głodek.

Kolejny postój wypadł gdzieś w okolicach Popradu, gdy motocykle upomniały się o paliwo. Musieliśmy też przy okazji wyremontować motór Krzyśka, bowiem postanowił on zgubić reflektor. Krzyhu jednak – odpowiednio już wyczulony na tego typu odpadające rzeczy – wyłapał problem w ostatnim momencie – 2 z 4 uchwytów lampy jeszcze trzymały.

Szybki tuning przy pomocy opasek zaciskowych zażegnał kryzys, więc mogliśmy pojechać dalej.
Dalsza trasa biegła przez Kosice i – już po węgierskiej stronie – na Miszkolc.
Gdy pokonaliśmy granicę z Węgrami, początkowo chcieliśmy kupić winiety na autostradę. Ale po konsultacji sprawy z mapą uznaliśmy, że możemy obyć się bez dróg szybkiego ruchu. I to był strzał w dziesiątkę. Układ dróg na Węgrzech jest równie skomplikowany jak mapa warszawskiego metra. Puste po horyzont i nudne jak flaki z olejem proste. Wyprzedzanie pojedynczych samochodów należy planować z kalendarzem, a nie zegarkiem, gdyż zauważony w poniedziałek przed sobą samochód dogonisz w okolicach środy. Policji zero… Żyć nie umierać! Naprawdę autostrady są w tych warunkach zupełnie zbędne.
Z tego etapu trasy zapamiętałem Miasto Bocianów. Praktycznie od tablicy wjazdowej do miasteczka, aż po jego koniec, przy drodze, na każdej latarni, było gniazdo z przynajmniej jednym lokatorem w środku. Oczywiście nie wpadliśmy na pomysł, aby zapamiętać nazwę miejscowości lub zatrzymać się na zdjęcie. Ciekawszy najwyraźniej wydał nam się przystanek autobusowy i pusta prosta przez pole ;).

Ciekawostką na Węgrzech okazały się duże miasta w stylu Miszkolc czy Debreczyn. Po prostu nie mogłem wyjść z podziwu nad organizacją ruchu, która nauczyła nas pokory i przestrzegania przepisów już przy trzecim sygnalizatorze świetlnym. Idealnie przeliczona zielona fala. Startując ze świateł po włączeniu zielonego, gdy tylko rozpędzaliśmy się bardziej, niż dozwolone 50km/h, zatrzymywały nas kolejne światła, które jeszcze nie zdążyły przełączyć się z czerwonego. Pojęliśmy to stosunkowo szybko, więc dalej jechaliśmy już grzecznie. I przejechaliśmy w/w miasta praktycznie bez przystanku. Jadąc 50km/h za każdym razem, idealnie na kilkanaście metrów przed nosem, włączało nam się zielone przy każdym sygnalizatorze… Ruch płynny, nikt nikogo nie wyprzedzał, bo po prostu nie było po co.
I tylko ciśnie się pytanie… Da się?
U nas, np. w Warszawie, z moich obliczeń wynika, że światła obliczone są na jakieś 200km/h średniej. Przepisowo jadąc zaliczysz – chyba za karę – wszystkie czerwone światła… To też nic dziwnego, że u nas na drodze jest burdel, a każdy zmienia pasy jak szalony…
Jakoś po południu zatrzymaliśmy się nad rzeką Tiszą aby coś zjeść. Akurat wzdłuż rzeki, chyba na wale przeciwpowodziowym, wytyczona była szutrówka, którą odjechaliśmy kawałek od drogi i na betonowym pomoście z zasuwą przelewową rozgościliśmy się z naszą kuchenką. Mieliśmy w naszych zapasach wzięte przez Krzyha z roboty jakieś słoikowe zapomogi dla pracowników. Smakowało to jak zmielone racice zwierza parzystokopytnego w sosie pomidorowym, wyglądało, jakby już ktoś to wcześniej zjadł, ale przynajmniej głód nasz zaspokoiło ;).

Z Debreczynu nasza trasa prowadziła dalej na Berettyóújfalu, które naturalnie ochrzciliśmy „Beret I Love You”. No i później pojechaliśmy już w stronę przejścia granicznego w miejscowości Oradea.
Na granicy węgiersko-rumuńskiej pojawiliśmy się chwilę po 16:00. Wpuścili nas bez problemów – byliśmy w Rumunii! 😀

Rumun Pierwszy :P.

Postanowiliśmy pojechać jeszcze kawałek drogi w stronę Karpat, aby następnego dnia być w miarę blisko pierwszej trasy widokowej – Transalpiny. Polecieliśmy więc z granicy do Oradei, a potem drogą nr 1 (E60) w stronę Cluj-Napoka (którą to miejscowość ochrzciliśmy Chuj-Na pokaz :P).
Pierwsze kilometry przez Rumunię były trochę nerwowe, gdyż ruch był spory. Asfalt nawet dawał radę. Machnęliśmy sobie po drodze ze dwa postoje, bo szukaliśmy sklepu, w którym dałoby się zaopatrzyć w pieczywo, piwo i kiełbaski – na wieczór zaplanowaliśmy sobie spanie na dziko z ogniskiem :).

Po nieco ponad 100km, w miejscowości Huedin (która nota bene miała 80% budynków ze srebrnym pokryciem dachów, co wyglądało dziwacznie i odpustowo – pewnie dlatego bardzo podobała się Krzyhowi), zjechaliśmy na trasę 1R w stronę Belis. Gdzieś tam po drodze wreszcie napatoczył się sklep – kupiliśmy cały wór bułek, jakieś dziwne kiełbasy i – aż sam nie wierzę do dziś – dwa piwa. Nie, nie na głowę… 🙁

Trasa 1R prowadziła przez pola. Nie mogę powiedzieć, że była dziurawa – ale była mocno połatana i nierówna. Fajnie się natomiast wiła i przyjemnie się jechało w coraz niżej świecącym słońcu.

Jakoś tuż przed Belis wjechaliśmy w gęsty las, a droga zaczęła się trochę wspinać na jakieś wzniesienie. Mapa nas nie zawiodła – zielony placek na nią naniesiony okazał się doskonałym miejscem do szukania noclegu. Co jakiś czas z asfaltu były zjazdy drogami gruntowymi w głąb lasu i przy chyba trzecim podejściu ok. 18:00 znaleźliśmy niemal idealną miejscówkę. Przecinka w lesie pomiędzy zboczami, kawałek polanki i mała rzeczka. Ślady palenisk dawały nam jasny sygnał, że nie raz już ludzie tam biwakowali, więc bez zwłoki zdecydowaliśmy się tam przenocować.

Chwilę potrwało parkowanie motocykli, rozbijanie namiotu, zdejmowanie bagaży, przebieranie się i wreszcie rozpalanie ogniska. Ale po 19:00 wszystko było gotowe i mogliśmy wreszcie odpocząć przy ogniu, smażąc kiełbaski i oszczędnie sączyć jedno jedyne piwo :P. A był to Ciuc, oczywiście ochrzczony przez nas Ciulem ;). Całkiem dobre piwko! :).

Tak samo jak i kiełbasa. Okazało się, że była to jakaś surowa kiełbasa, nawet chyba nie wędzona. Ale z ogniska smakowała wybornie. Czuć było, że się je mięso, a nie zmieloną tekturę, kości i wnętrzności. Palce lizać! 🙂
No i tyle. Spać poszliśmy koło 22:00, uprzednio myjąc zęby w naszej rzeczce. Namiot tylko krzywo stał na nierównej polance i całą noc zjeżdżaliśmy w śliskich śpiworach po karimatach na dół :). Ale cóż, spanie pod namiotem to zawsze jakieś wyzwanie :).
Tego dnia pokonaliśmy 783km.

Nasza trasa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *