Dzień 3 – 6 września 2009 r.

Wstaliśmy o 7:30 i po porannej toalecie udaliśmy się ok. 8:00 na śniadanie. Na szczęście wliczone było w cenę noclegu, więc odpadała nam strata czasu na poszukiwania knajpy.
Pakowanie się i jakieś naciąganie łańcuchów zajęło nam trochę, toteż do drogi gotowi byliśmy dopiero ok. 10:00.

Uzgodniliśmy, że nie warto pchać się zgodnie z moim pierwotnym planem w stronę Innsbrucka autostradami, gdyż pogoda była tak piękna, że trzeba ją było wykorzystać natychmiast, na alpejskich serpentynach. A z Salzburga mieliśmy naprawdę rzut beretem na Grossglockner Hochalpenstrasse, więc szkoda było marnować okazję…
Ruszyliśmy więc z Slazburga na południe lokalnymi drogami, zahaczając na moment o Bawarię w Niemczech.
Już tam – na drodze B178 – miałem rogala na ryju od ucha do ucha. Przepiękne tereny, równa asfaltówka, nie za zimno, nie za ciepło i w tle Alpy… Wiedziałem, że to była dopiero przygrywka, ale już tam tak mi się podobało, że na winklach po prostu darłem z radości ryja w kasku ;).
W pewnym momencie aż tak mnie poniosło, że wyrwałem się przed prowadzącego Pietrę. Zirytował mnie jakiś bubek, którego Pietra nie wyprzedził, a który zepsuć nam chciał estetyczny szeroki wiraż. Na pełnym więc gwizdku wyprzedziłem i Pietrę i ten samochód na tymże winklu – widziałem bowiem z daleka, że nic po lewym pasie z przeciwka nie jedzie :).
W Saalfelden zatankowaliśmy sprzęty pod korek, aby na Grossglockner mieć spokój z benzyną i ruszyliśmy dalej. Minęliśmy Zell am See i niedługo potem dotarliśmy do bramek, przy których trzeba było opłacić wjazd do naszego celu – mekki motocyklizmu alpejskiego :).

Bilet kosztował nas 18 eurasów od łba, ale to co już z bramek było widać, upewniało mnie w przekonaniu, że przejazd tą trasą wart będzie każdego jednego wydanego na bilet centa.

Jak tylko przejechaliśmy bramki – nie było zmiłuj. Nie było oglądania widoków, nie było postojów na zdjęcia – liczył się tylko ten perfekcyjny asfalt i te nieprawdopodobne zakręty. Razem z Pietrą ruszyliśmy jak spuszczeni z łańcucha, wyprzedzaliśmy nawet na ciasnych zawrotach o 180 stopni całe sznury innych motocykli i samochodów. W tym celu dojeżdżając do takiego nawrotu trzeba było oglądać się niemal za siebie, aby zobaczyć, czy z góry nic nie jedzie. I jak było pusto – pełny gwizdek i jazda lewym pasem! W żyłach pulsowała nam adrenalina, w sercu radość, a w duchu pełnia szczęścia! 🙂
Opamiętaliśmy się dopiero na samej górze, a ja w sumie dopiero ze dwa kilometry niżej :P. Zawróciłem, odnalazłem Pietrę i po paru (wreszcie) zdjęciach…,

… zjechaliśmy na parking, na którym już czekali Ewer z Wojtasikiem.

Po małej sesji zdjęciowej ruszyliśmy krętą, wybrukowaną dojazdówką na Biker’s Nest. I tam dopiero zaparło nam w piersiach dech…

Szczyty Alp spowite były w chmurach, a zbocza pokryte było bardzo cieniutką, świeżą warstewką śniegu. Spod białej kołdry śnieżnej wyłaniały się gdzieniegdzie nie tylko skały, ale również trawa i wszelka zieleń – której niskie temperatury nie zdołały jeszcze uśmiercić. Dawało to do kupy fantastyczną kolorystykę i klimat, którego chyba nigdy nie zapomnę.

Biker’s Nest znajdowało się na wysokości 2571mnpm, a więc było dla mnie najwyżej położonym w tym czasie miejscem, jakie w życiu miałem przyjemność odwiedzić. Panowała tam temperatura ok. 8 stopni powyżej zera, a więc zupełnie znośna. A widoki sprawiały, że aż nie chciało się tego miejsca opuszczać…


W końcu jednak trzeba było. Zjechaliśmy z Biker’s Nest i puściliśmy się w dół krętą asfaltówką w stronę Kaiser-Franz-Josef-Höhe, czyli centrum turystycznego znajdującego się na wysokości 2369mnpm. Rozciąga się stamtąd rewelacyjny widok na najwyższy szczyt Austrii – tj. właśnie Grossglockner (3798mnpm) oraz na Lodowiec „Pasterze”, będący największym (choć szybko topniejącym) lodowcem Alp Wschodnich.
Po drodze na dół nie dało się jednak nie zatrzymać kilkakrotnie. No bo jak można by przejść obojętnie wobec takich widoków? 🙂

Po drodze na dół porozbijaliśmy się na małe podgrupki – na szybkich i fotografujących, toteż chwilę nam zajęło nim odnaleźliśmy się u celu, na parkingu centrum turystycznego. Ludzi było tam od cholery, motocykli jeszcze więcej… Duży piętrowy parking, restauracja, spory sklep z pamiątkami… Komercja pełną gębą! 🙂

Kiedy już byliśmy w komplecie, podeszliśmy rzucić okiem na lodowiec. Ewer stwierdził, że dostrzegł wyraźną różnicę w stosunku do tego co widział rok wcześniej… Lodowiec po prostu topnieje w oczach i nic na to nie można poradzić…

Ponieważ było już po 12:00 i lekko głodek zaczynał nam się odzywać, postanowiliśmy ruszyć drugi raz trasą Grossglockner ku bramkom wjazdowym, aby po drodze znaleźć dogodne miejsce na przygotowanie sobie ciepłego posiłku. Chcieliśmy też znaleźć jakiś fajny winkiel, na którym można by pocykać trochę zdjęć w ruchu na tle alpejskich szczytów :).
Miejsce nadające się do gotowania znaleźliśmy szybko. Przy drodze stały sobie od czasu do czasu drewniane ławy, które doskonale nadawały się do naszych planów.
Kuchenki poszły w ruch i już po chwili nad ogniem gotował się gulasz wołowy :). W ruch poszły też mapy i rozpoczęliśmy burzę mózgów, aby ustalić dalszy przebieg naszej wycieczki.

Ciepły posiłek to było zdecydowanie to, czego nam było w tamtym momencie potrzeba, aczkolwiek straciliśmy na gotowanie trochę dużo czasu. Uznaliśmy wówczas, że chyba lepiej będzie na przyszłość jeść dużo na śniadanie i potem dopiero ciepły posiłek szamać w okolicach kolacji, po znalezieniu noclegu. Dzień cały na batonach da się przeżyć, a dzięki takiemu rozwiązaniu można było więcej jeździć ;).
Po obiedzie na motocykle wsiedliśmy dopiero grubo po 13:00. Jadąc z powrotem ku bramkom wjazdowym Grossglockner Hochalpenstrasse, dotarliśmy na sam szczyt trasy, ominęliśmy Biker’s Nest i puściliśmy się w dół rozglądając na wszystkie strony. Kilka razy zatrzymywałem się widząc nadający się do sesji fotograficznej winkiel, ale dopiero za trzecim podejściem trafiłem w gusta kolegów :].
No i się zaczęło… Mój przejazd…

Ewera przejazd…

… i mistrz drugiego planu 😉

Wojtasika i Pietry przejazd…

I znowu Ewera… :] I tak do znudzenia. Ale myślę, że naprawdę warto było…
Po sesji zdjęciowej chłopaki wcale nie mieli dość, więc pogoniliśmy na sam dół, aż pod same bramki, gdzie nastąpiła nawrotka i… znowu rura, pełną szpulą na samą górę! 😀

Nie ma się co spierać – bez dwóch zdań Grossglockner Hochalpenstrasse to prawdziwy raj na ziemi dla motocyklistów. Trasa ta jest po prostu perfekcyjna pod każdym względem i na każdym odcinku. Widoki są rewelacyjne, asfalt nieprawdopodobnie ostry, ruch niewielki (o tej porze roku). Jednak nie mogliśmy tam śmigać przez cały dzień! Minęła już 15:00, a przed sobą w perspektywie mieliśmy jeszcze dużo różnych przełęczy do pokonania. Trzeba więc było w końcu opuścić to genialne miejsce i ruszyć dalej…

Zjechaliśmy zatem ostatni raz na dół i pogoniliśmy już w stronę Winklern i dalej drogą B107 na Lienz.
Ogólny kierunek był na Passo delo Wojtasiko :P, tj. przełęcz, którą wybrał sobie jako „must see point” Wojtasik. Była to tzw. Timmelsjoch Hochalpenstrasse, prowadząca przez Rombo Pass – na pograniczu Austrii i Włoch.
Nie chcieliśmy naturalnie jednak pchać się tam nudnymi i szybkimi trasami. Z Liensu pognaliśmy więc drogą B108 i potem lokalną pipidówką L25, zamiast przeciąć sprawę E66.
No i długo nie trzeba było czekać na piękne widoki :). Wkrótce wyskoczyliśmy nad prześliczne jeziorko, pełne ryb, gdzie też zrobiliśmy sobie chwilowy postój.

Kawałek dalej trafiliśmy na granicę z Włochami. Przejazd prowadził jednak bardzo wąską przełęczą Staller Pass, otwieraną wahadłowo na 15 minut co godzinę… My dotarliśmy tam o 16:45, więc trafiło nam się „tylko” piętnaście minut czekania :).

Gdy już sygnalizator dał nam zielone, ruszyliśmy w dół. Asfalt szerokości jednej osobówki wił się niesamowicie wśród drzew i tylko świadomość zasuwającej za mną całej armii samochodów powstrzymała mnie przed zatrzymaniem się i uwiecznieniem tego ślicznego miejsca…
No już byliśmy we Włoszech. Pogoniliśmy drogą SP44 do głównej E66 i skierowaliśmy się na Brunico.
I tu zaczęło się to, czego chcieliśmy uniknąć wcześniej. Ciężki ruch i korki… Niestety głównej drogi tranzytowej na tym odcinku nie dało się uniknąć i po zaledwie parunastu kilometrach miałem dość. A gdy do tego doszło drogie paliwo (ok. 1,3e za litr) i praktycznie brak możliwości zatankowania (same automatyczne stacje, odrzucające dosłownie WSZYSTKIE nasze karty płatnicze) – momentalnie znienawidziłem Włochy jako kraj :P. Po takiej sielance, jaką cały dzień doświadczaliśmy, był to naprawdę potężny dysonans!
Sprawę uratował nocleg. Pod Brunico zaczęliśmy rozglądać się za spaniem i Wojtasik na jednej tablicy informacyjnej przypadkiem znalazł namiar na prywatny dom z noclegami, który nie miał żadnej gwiazdki, tylko jedną stokrotkę :).
Wklepaliśmy adres w GPSa i pojechaliśmy za jego wskazówkami. Wyprowadził nas krętą drogą na zbocze jednej góry i doprowadził pod drzwi jakiegoś domu. Dotarliśmy tam po 20:00.
Zapukaliśmy do drzwi, zagadaliśmy do właścicielki i… 10e od łebka za noc :). Taniocha! A gdy do tego zobaczyliśmy, co otrzymujemy w cenie, to oczy wylazły mi na wierzch! Kobitka dała nam klucze do dwóch pełnowartościowych, sporych mieszkań. W każdym duża sypialnia, salon, kuchnia, kibel i przedpokój. Normalnie pełen luksus! Miejsca otrzymaliśmy tyle, że w końcu wykorzystaliśmy tylko jedno mieszkanie, gdyż oprócz dwóch miejsc do spania w sypialni, w salonie były dwie wersalki. Miejsc do spania było zatem wystarczająco w jednym mieszkanku dla naszej czwórki…

Gdy już się zadomowiliśmy, udaliśmy się z buta do wskazanego nam przez właścicielkę „noclegowni” Gasthoff’u, w którym ciągle działała restauracja i mogliśmy sobie na kolację coś wszamać. Zgodnie wszyscy zamówiliśmy sobie włoskie spaghetti z jakimś mięskiem i piwo. I trzeba przyznać – dobre to było! 🙂
Do naszego mieszkania skulaliśmy się po 22:00. Szybko – wypompowany z życia – zległem spać.

Z licznika na koniec dnia spisałem 46034km. Pokonaliśmy zatem tego dnia 362km.

Pokonana trasa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *