Majówka w Leśnej

Dzień 1 – 30 kwietnia 2008 r.

Pobudka jakoś chwile po 7:00. Nie wiem, po co tak wcześnie, bo wyjazd zaplanowany był na 10:00, ale co tam :P.
Śniadanko, pakowanie, wyprawa po motóry do garażu i – gdy już były pod blokiem – instalowanie kufrów i bagaży. Na blacie mojej kobyły na starcie było 13989km…
Mimo faktu, że czasu było do cholery – naturalnie udało nam się spóźnić i do Wuja zajechaliśmy jakoś o 10:20. Czekał już na nas razem z ObLeśnym – nowym właścicielem wujowego Maraudera.
Bez marudzenia ruszyliśmy w stronę Gliwic. Tempo jazdy było dla mnie za spokojne, więc od czasu do czasu wyskakiwałem do przodu i robiłem ekipie fotki ;).
Doczłapaliśmy do autostrady, zebraliśmy się w kupę (udało nam się porozdzielać na tych 25km)…

Wuj, ObLeśny i moja CBF :].

… i – szpula na autostradę!
Prędkość dyktowała mama, jako – tylko teoretycznie – najwolniejsza osoba w grupie ;). Teoretycznie, bo w sumie to mniej kuni ma Marauder ObLeśnego, a Mama na autostradzie lubi pogonić ;). W każdym razie wszyscy twardo trzymaliśmy na trasie te 130-140km/h, choć ObLeśny trochę potem narzekał :P.
Zatrzymaliśmy się gdzieś po 100km na parkingu. Zaatakowaliśmy budkę z kawą, wyciągnęliśmy kanapki i pokrzepieni – ruszyliśmy dalej.

Pełny skład. No, ja fotkę robię 😛

Tu postanowiłem porobić ludziom fotki podczas jazdy. Wyskoczyłem do przodu, wyciągnąłem aparat i – obfotografowałem każdą wyprzedzającą mnie maszynę. Potem musiałem się zatrzymać, by schować aparat i – ruszyłem w pogoń :D.

I tu właśnie CBFa mnie zaskoczyła. Rozpędziłem się jak dzika surykatka i patrząc tylko na drogę wypatrywałem grupy. Daleko mi zwiali! Tylko na moment rzuciłem okiem na licznik i doznałem szoku – równe 200km/h! A tu ani drgań, myszkowania, bujania – stabilnie jak po szynach! A przecież miałem 3 kufry…
Postanowiłem więc zobaczyć ile jeszcze z niej wycisnę i wskazówka doszła do 220km/h :]. Kufrów nie pourywało…
Dogoniłem ekipę i już wspólnie, bez szaleństw zajechaliśmy ok. 13:00 na stację we Wrocławiu, by zatankować i zebrać nowego uczestnika wyprawy – Bartka – jeżdżącego na gigantycznym Intruderze :].

W powiększonym składnie – pognaliśmy dalej.
Z autostrady zjechaliśmy na Złotoryję i zatrzymaliśmy się w jej centrum przy hotelu Qubus. Miał tam do nas dojechać jeszcze jeden uczestnik wyprawy – kuzyn ObLeśnego – Olo. Weszliśmy więc do hotelowej restauracji, by tam „aktywnie” na niego poczekać :].

Po obiedzie :P, ok. 16:00, już z Olem – tj. w 7 motocykli – pojechaliśmy dalej. Pogoniliśmy w stronę Gryfowa Śląskiego i potem totalnymi zadupiami podjechaliśmy już do naszego celu – miejscowości Leśna, gdzie zaklepane mieliśmy noclegi. Na miejsce dotarliśmy chwilę po 17:00. Padły 344km.
Ekipa była już w większości na miejscu :).

Z lepiej mi znanych osób byli: Krasnal z Irką, Prot, Przemo z Zosią, Gerard z Renią, Staszek z Kasią, Drogowiec z Fanką :]. Potem dojechał jeszcze MarianKa i – w nocy – Brat z Agghią i Oleśką. Był też na chwilę Broda z dziewczyną, ale przyjechał samochodem i szybko zniknął…
Ośrodek składał się z wielu małych murowanych domków, pomalowanych na biało. W środku każdy miał łazienkę, kuchenkę i dwa pokoje, w każdym po 1-2-3 łóżka – w sumie 4 miejsca do spania na domek. Ogrzewania nie było :].
Ośrodek znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie zapory, tworzącej Jezioro Leśniańskie. Bardzo blisko też znajdował się Zamek Czocha. Okolica była więc całkiem ładna :).

Widok na zaporę i jadalnię ośrodka – to to białe wśród drzew na górze 🙂

Ten pierwszy wieczór zszedł nam najpierw na rozlokowaniu się w domkach. Ja zostałem przydzielony do Wuja, ObLeśnego i Bartka, a rodzice wylądowali z Drogowcami. Było też od cholery powitań, chaotycznych rozmów, przyglądania się sprzętom, a wieczorem wszyscy wylądowaliśmy na ognisku :). Piwo i różne mocniejsze trunki lały się strumieniami, kiełbasy skwierczały na kijach, a humor nie opuszczał nikogo. Czyli standard ;).

Ja odpadłem po 23:00 i polazłem spać do domku. Przebudziły mnie potem w nocy dwie rzeczy. W pierwszej kolejności dojazd brata na zlotowisko – tekturowy warkot wydechów TDMy był wystarczająco głośny i aż nadto charakterystyczny, bym się obudził :). Później w nocy obudził mnie Wuj. Po zabawie przy ognisku był on mocno „zmęczony”, toteż eskapada z łóżka do kibla była dla niego niezłym wyzwaniem. Nic zatem dziwnego, że zabłądził w drodze powrotnej i… pomylił łóżka. Byłem mocno zdziwiony, gdy zaczął ładować się do mojego wyra i zabrał mi kołdrę :D. Zwróciłem mu uwagę, że to chyba nie jego łóżko, na co on – po chwilowym zaskoczeniu – odparł: „Damy sobie radę” :D. Natychmiast też zasnął :].
Gnieść się z nim nie miałem ochoty, więc przeskoczyłem do jego pustego łóżka – i już bez niespodzianek – spałem do rana :).

Pokonana trasa.