Anglia
Dzień 2 – 25.06.2006 r.
No i nastał drugi dzień wyprawy.
Ranek był prześliczny, wiec aż chciało się wstawać i jechać dalej. Pobudkę ustawiliśmy na 7:00 rano i jakoś tak postanowiliśmy zjeść coś gdzieś dalej – po zwinięciu obozowiska.
Cała operacja przebiegła bardzo sprawnie, więc już o 8:00 rano wyjeżdżaliśmy z lasu.
Po powrocie na autostradę, zjechaliśmy na pierwszy napotkany parking, aby spróbować się umyć i coś wszamać.
Udało się i jedno i drugie ;). W kibelku parkingowym były wypasione warunki – można było spokojnie umyć zębiska nad umywalką i trochę się ochlapać wodą. A przy okazji, do śniadania, zakupiliśmy sobie na wzmocnienie kawę :).
Nieco czystsi i posileni – ok. 9:00 poturlaliśmy się w dalszą drogę ku Anglii.
Najbliższy postój nastąpił po godzinie jazdy i 100 pokonanych kilosach. Mieliśmy wtedy mały kryzys, bo Jackowi się w Virówce paliwo kończyło, a po drodze nie widzieliśmy żadnego znaku o stacji benzynowej. A trzeba wiedzieć, że na niemieckich autostradach (a jak się potem przekonaliśmy również belgijskich i angielskich) są znaki informujące o dystansie do najbliższej stacji i następnej w kolejności. Dzięki temu można łatwo określić, gdzie trzeba zatankować pojazd ;). Jednak obawialiśmy się właśnie, że najbliższy znak zakomunikuje nam, że do najbliższego paliwopoju 😛 jest kilkadziesiąt kilosów, a tego Virówka już by nie wytrzymała :).
Po krótkiej przerwie na parkingu, gdy pojechaliśmy dalej, na szczęście jednak stacja się znalazła, więc kryzys został zażegany.
No i lecieliśmy sobie ciągle te 120km/h. Czasami, gdy napotykaliśmy remonty dróg, trzeba było zwolnić do 80km/h, ale na szczęście nie było to zbyt częste :P.
40km przed miastem Koln zatrzymaliśmy się na obiad. Węzeł autostradowy w okolicach tego miasta poniekąd nas onieśmielał, więc chcieliśmy w niego wjechać wypoczęci i pojedzeni, aby uniknąć niepotrzebnego błądzenia. Kuchenka poszła w ruch i szybko każdy z nas zagrzał sobie pulpety ze słoika :).
Strach przed Koln okazał się bezpodstawny. Wszystko znakomicie oznakowane, więc bez kłopotów trafialiśmy na wszystkie prawidłowe zjazdy i jak po sznurku skierowaliśmy się ku Antwerpii.
Zatrzymaliśmy się kolejny raz na tankowanie w okolicach miejscowości Aachen około 14:30. I znowu nie przyjęło mi zapłaty kartą… Potem zauważyłem taką prawidłowość, że zapłacić kartą nie mogłem co drugą stację ;). Ciekawe…
Ze stacji ruszyliśmy około 15:00, mając już nakulane blisko 400km tego dnia.
Gdy dojeżdżaliśmy do Antwerpii – widzimy znak: „Welcome to Netherlands!” 🙂 Radocha, kciuki w górze i śmigamy dalej. Nie minęło jednak 10 minut i kolejny znak – „Welcome to Belgium!” 😉 Hehe, jeszcze nigdy w przeciągu kwadransa nie byłem w trzech krajach :P.
Od pewnego czasu jednak obserwowaliśmy coraz to cięższe chmury nad głowami i w zasadzie jak tylko znaleźliśmy się w Belgii – zaczęło padać :|. I nie jakoś lekko – rozlało się na całego…
Zatrzymaliśmy się na chwilę pod wiaduktem, żeby ustalić co dalej. Jacek stwierdził, że nie ma wyjścia i trzeba jechać. Byłem podobnego zdania, więc pogrzaliśmy dalej – w deszczu.
Ciuchy zaczęły nam przemakać szybko. Zimno się też zrobiło, więc zjechaliśmy na parking, by założyć na siebie coś ciepłego.
Kudża miał zakopane swoje ubrania w plecaku, więc pożyczyłem mu swój polar, a sam założyłem sweter. I pojechaliśmy…
Noo, teraz to dopiero zaczęło lać! O ile wcześniej zacząłem czuć jedynie wilgoć na tyłku, o tyle teraz poczułem najnormalniej na świecie krople lodowato zimnej wody, kapiące mi na jajka ;). Mało przyjemna sprawa :P.
Zatrzymaliśmy się przemoczeni na parkingu, żeby ogrzać się przy kawie i zdecydować co dalej. Mokre mieliśmy dosłownie wszystko… Ciepła knajpka i kawka trochę poprawiły nam morale, ale wychodzić na ten ziąb się i tak nie chciało… Ale innego wyjścia nie było.
Postanowiliśmy dojechać do Ostendy i tam znaleźć jakieś płatne pole namiotowe – tak, żeby można było wysuszyć rzeczy i w jakiejś świetlicy czy czymś takim posiedzieć przy ciepłej herbacie.
Do celu dotarliśmy po 19:00. Wjechaliśmy do centrum miasta i zaparkowaliśmy sprzęty. Rozejrzeliśmy się po okolicy, ale za bardzo nic nie udało nam się znaleźć – poza czterogwiazdkowymi hotelami :P.
Ponieważ przestało padać i zrobiło się ciut cieplej, wstąpił w nas nowy duch i zdecydowaliśmy jechać wzdłuż wybrzeża w stronę docelowej Dunkierki i rozglądać się za polami namiotowymi i stacją benzynową :).
Gdy znalazła się stacjs, zapytaliśmy o pola namiotowe. Miła babka powiedziała nam gdzie są najbliższe i nawet dała mapkę okolicy z naniesionymi wszystkimi kempingami. Wypas!
Zatrzymaliśmy się przy najbliższym polu, które znajdowało się w zasadzie przy samej plaży. Ulokowane było bardzo interesująco pośród umocnień, bunkrów i dział z okresu II wojny światowej. Ale samo pole było kijowe. Wyglądało jak złomowisko starych przyczep kempingowych, a koleś, który nas oprowadzał ni w ząb nie kumał po angielsku. Był też cały w bliznach od poparzeń (jak sądzę), co dosyć przykre wrażenie na nas zrobiło.
W tym momencie stwierdziliśmy, że nie ma bata. Nie zostaniemy na tym polu. Z gościem za nic nie dogadalibyśmy się, że chcemy wysuszyć rzeczy, więc – choć wizja spania na wybrzeżu, przy szumie morza była kusząca – zdecydowaliśmy się na szalony krok. Jechać do oporu, do Manchesteru!
Była godzina 20:00, mieliśmy w kołach ok. 900km i byliśmy przemoczeni :). Twardym trza być!
Po prostu wizja zdejmowania tych mokrych łachów i zakładanie ich na siebie rano, była dla nas straszniejsza od nocnej jazdy. Ciepły domek, kąpiel i łóżeczka w Manchesterze były kuszące…
Polecieliśmy zatem do Dunkierki. Nie było to już daleko, więc dotarliśmy tam szybko, z nadchodzącym zmierzchem. Tam trochę pobłądziliśmy w poszukiwaniu portu, ale Kudża wpadł na pomysł, że poprowadzi nas najlepiej do celu sznur TIRów. I tak jadąc za jednym z nich – trafiliśmy bez kłopotów na portowy parking.
Poszliśmy kupić bilety. Była godzina 21:20 i najbliższy prom ruszał o 22:00. Kobitka w kasie początkowo twierdziła, że miejsce dla nas będzie dopiero na promie o północy, ale potem okazało się, że jednak możemy popłynąć tym najbliższym. Super!
Po załatwieniu formalności podjechaliśmy do kolejki na prom.
Tam odczekaliśmy swoje w lekkim deszczu, po czym wreszcie pozwolili nam wjechać na pokład. Tam już tylko przypięli nam motocykle, my zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i poszliśmy na górne pokłady.
Od brzegu odbiliśmy punkt 22:00. Każdy z nas poszedł się przemyć w kibelku, po czym przy stoliku w dziobowej części promu, tuż przy szybie z widokiem na morze, zabraliśmy się za szamanie drobnej kolacji i kawę wzmacniającą przed dalszą podróżą.
Rejs dosyć mi się dłużył i próbowałem przebić wzrokiem ciemność, w poszukiwaniu brzegu. I w kocu się doczekałem :).
Port w Dover lśnił rozświetlony bladopomarańczowym światłem. Wyłaniające się z mroku wysokie klify brzegów angielskich wyglądały w tym świetle wręcz magicznie…
Ale niestety czasu na przyglądanie się temu za wiele nie mieliśmy, gdyż trzeba było zejść na pokład samochodowy przygotować się do dalszej drogi…
Około 24:00 zjechaliśmy wreszcie z promu. I od tego momentu dla mnie to był najbardziej hardcorowy fragment całej podróży…
Deszcz zacinał całkiem nieźle, ciemność, zmęczenie pokonanymi do tej pory kilometrami, a tu normalnie zaczął się wyścig! Całe stada TIRów, samochodów i ciężarówek gnały na złamanie karku z zawrotną dla mnie wówczas prędkością, a my na malutkich motocyklach pośród tego wszystkiego próbowaliśmy nie dać się porozjeżdżać. Miałem wrażanie, że TIRy są wszędzie! Z tyłu, z przodu, po lewej i prawej… Na to wszystko oczywiście lewostronny ruch, który (biorąc pod uwagę resztę wspomnianych czynników) totalnie mnie dezorientował. Znaki informacyjne po lewej, pas dla najwolniejszych też po lewej… Pojazdy jadące za mną cholernie oślepiały mnie światłami, które odbijały się w lusterkach… Masakra! Gdybym nie jechał za Jackiem, to totalnie nie wiedziałbym co się dzieje i gdzie skręcać na pierwszych kilku rondach :).
„Wyścig w stadzie” trwał jednak nie tak długo. TIRy i samochody porozjeżdżały się w różnych kierunkach, a te co jechały z nami – rozciągnęły się wzdłuż autostrady i zrobiło się luźniej. Można było odetchnąć…
Szybko Jackowi zaczęło brakować paliwa. Zaczęliśmy rozglądać się za stacją benzynową, ale jakoś bez skutku. Była raz tablica, że będzie stacja, ale potem nie zauważyliśmy żadnego znaku informującego o zjeździe na tą stację… Zatrzymaliśmy się więc na pasie awaryjnym (skrajnym lewym of korz) i ponieważ sprawa już była poważna (rezerwa) doszliśmy do wniosku, że opuszczamy autostradę na pierwszym napotkanym zjeździe i szukamy stacji po wioskach…
No i już po chwili buszowaliśmy po bocznych uliczkach w poszukiwaniu stacji, którą zobaczyliśmy z jednego wiaduktu.
Udało się :). To była najpiękniejsza stacja, jaką widzieliśmy w życiu ;).
Dochodziła już prawie 1:00 w nocy, gdy motocykle zatankowane paliwem a my Red Bullami, chcieliśmy ruszać dalej, gdy nagle nad dalszą podróżą zawisła spora chmura. Jackowa Virówka nie chciała odpalić!
Naciśnięcie startera powodowało przygaśnięcie wszystkich kontrolek. Wypisz wymaluj padnięty akumulator… Miny nam wówczas naprawdę mocno zrzedły…
Ale od czego fantazja! Wzięliśmy brykę na pych i jakoś zaskoczyła. Ale niestety pracowała nierówno, nie wkręcała się na obroty, a po chwili zdechła.
Sytuacja była kijowa. Późna noc, my z 1500km od domu, nie wiadomo gdzie, z dystansem przeszło 400km jeszcze do pokonania…
Nie było wyjścia. Postanowiliśmy poszukać, co mogło szlag trafić, bo pomyśleliśmy naiwnie, że może to tylko wilgoć…
Wszystkie bagaże wylądowały na ziemi koło dystrybutora, ja wydostałem narzędzia ze swoich bagaży i zabraliśmy się za zdejmowanie siodła Virówki. Gdy dostaliśmy się wreszcie do elektryki i akumulatora, zaczęło się wielkie macanie. Ruszaliśmy kablami, wycieraliśmy je itd, itp, a jednocześnie bawiliśmy się stacyjką. I w pewnym momencie – bum – kontrolki się świecą. Naciskamy starter – zgasły. Jacek znowu poruszył klemami akumulatora, docisnął kable – starter – silnik odpalił jakby nigdy nic! 🙂 Okazało się, że poluzowała się jedna z klem akumulatora i po prostu traciła styk. Wystarczyło ją dokręcić i moto znowu fungowało jak nówka sztuka :).
Po tej lekcji pokory, około 2:00 w nocy, znowu byliśmy w drodze. I już bez żadnych przeszkód dojechaliśmy przed 3:00 do Londynu. Po drodze skumaliśmy też, że zjazdy na stacje benzynowe przy autostradach oznaczone są za każdym razem napisem „Services”. My rozglądaliśmy się najpierw za znanymi nam z Polski znakami z rysunkami dystrybutorów, a wszystkie inne drogowskazy olewaliśmy ;). Do tego doszedł fakt, że większości angielskich stacji benzynowych przy autostradach po prostu nie widać, gdyż przeważnie ukryte są wgłębi, za rządkami drzew, krzewów lub innych cudów. Nie wpadliśmy zatem od razu czym są te tajemnicze „Services” i stąd cała ta przygoda z paliwem… 🙂
Londyn świecił pustkami. Zerowy ruch jak na takie miasto i cisza. Nie wiem w sumie dlaczego zjechaliśmy z obwodnicy Londynu i wbiliśmy się w samo centrum, ale przynajmniej coś dane nam było zobaczyć ;).
Jacek, jako że był już w Lodynie wcześniej – prowadził. Ale potem się przyznał, że nie wiedział gdzie jedzie ;). Zupełnie przypadkiem trafiliśmy nad Tamizę…
… i takim samym przypadkiem wpadliśmy na Big Bena :). Niesamowicie wyglądał oświetlony w nocnym mroku. Byliśmy tym widokiem w sumie tak zaskoczeni, że nawet nie wpadliśmy na pomysł, by zrobić sobie przy tym zabytku fotkę…
W końcu zatrzymaliśmy się gdzieś i doszliśmy do wniosku, że trzeba obrać jakiś plan, bo kręciliśmy się jak przysłowiowa kupa w przeręblu i nie wiedzieliśmy gdzie jechać ;). Wtedy Jacek wpadł na pomysł, żeby podczepić się pod jakiś autobus. Te zazwyczaj wyjeżdżają z centrum na obrzeża miasta, więc była nadzieja, że taki bus będzie nam przewodnikiem. I tak też zrobiliśmy – „przodownik” napatoczył się całkiem szybko. Zasuwał przez miasto jak dzika świnia – czasami mieliśmy kłopoty, żeby za nim nadążyć na motocyklach :).
Bus szczęśliwie wyprowadził nas akurat na północ miasta. Zaczęły pojawiać się wreszcie znaki na autostradę M1, więc potem już zaczęliśmy się ich trzymać, a bus pojechał na jednym skrzyżowaniu w innym kierunku.
Tuż przed 4:00 nad ranem śmigaliśmy znowu po autostradzie. Przestało już padać i z wolna dniało, więc znowu jechało się całkiem przyjemnie :). Nie trwało to jednak zbyt długo, gdyż około 6:00 deszcz ponownie pokazał swoje wredne oblicze…
Postanowiliśmy zjechać i deszcz przeczekać. Tym bardziej, że ciuchy już nam się z grubsza przesuszyły, a sen zaczął ścinać nas jak cholera. Żeby mi się powieki nie zamykały, darłem ryja w kasku i śpiewałem sobie co tylko mi do głowy przyszło :).
Na stacji benzynowej, tuż przed zjazdem z autostrady na miasto Derby, zafundowaliśmy sobie ogromną kawę na pobudkę i rozgrzewkę.
Dalsza droga, od Derby ku Stockportowi, biegła już wreszcie lokalnymi drogami. Już mieliśmy dość autostrad! Ale mimo kawy dalej mi się strasznie spać chciało. Już miałem takiego autopilota, że momentami, mimo otwartych oczu, co jakiś czas następowało takie wyłączenie świadomości, że nie wiedziałem po „przebudzeniu” gdzie przed chwilą byłem ;). Robiło się niebezpiecznie…
Zrobiliśmy sobie zatem kolejny postój przy drodze.
Trochę poskakałem, połaziłem, pogadaliśmy i… w drogę! Przecież to już był naprawdę rzut kamieniem…
Od tego miejsca było już na szczęście lepiej. Droga zrobiła się kręta, więc winkle nieco urozmaiciły jazdę i zmuszały do skupienia uwagi. A zaraz potem, przed Stockportem, zaczęły się mega duże korki. Wjechaliśmy w typowo angielską zabudowę przedmieść Manchesteru i przepychaliśmy się ku Dukinfield… Odnosiłem ciągle wrażenie, że wszystko jest tu identyczne. Ciągle po lewej i prawej rzędy domów z czerwonej cegły, po środku droga i do cholery samochodów. I tak przez chyba pół godziny! Naprawdę, mimo przemieszczania się, miałem wrażenie, że stoimy w miejscu…
Wreszcie gdzieś zatrzymaliśmy się na chwilę, by zapytać o drogę. Jacek był tu w zeszłym roku, ale nie bujał się wtedy motocyklem, tylko autobusami. A poza tym w Manchesterze praktycznie nie uświadczysz drogowskazów, które mogłyby pomóc ci przemieścić się między różnymi dzielnicami tego dużego miasta…
Wreszcie, około 9:25 rano stanęliśmy przed naszym mieszkaniem, w Dukinfield na ulicy Hope Street. Miał to być nasz dom na najbliższe dwa miesiące…
Pokonaliśmy około 1200km w 25,5h, zahaczając o cztery kraje (od Niemiec). Licznik zatrzymał się na przebiegu 67291km. Od wyjazdu z Polski zrobiliśmy zatem 1885km :).
A tak śmigaliśmy ostatni odcinek od Dover: