Anglia
Dzień 69 – 1.09.2006 r.
Wstaliśmy około 7:00 rano. Zdążyliśmy się dzięki temu pożegnać z ekipą, która jeszcze zostawała dwa dni dłużej i rano szła do pracy.
Gdy zostaliśmy sami, po śniadaniu wyciągnęliśmy motocykle przed dom i zabraliśmy się za pakowanie gratów. Ja przy okazji sprawdziłem w Sevence olej, bowiem o ile ona sama z siebie go nie jadła, o tyle nie miałem pewności, czy podczas wypadku się jego część gdzieś nie wylała.
Dopakowanie zajęło nam całkiem sporo czasu, tak więc dopiero około 8:40 byliśmy gotowi do drogi :).
O dziwo, rano wyszło słońce. Ulice były mokre, ale przez chmury nieśmiało przeświecało nam słoneczko. Dziwiło nas to niezmiernie, bowiem jeszcze wczoraj w pracy powiedzieli nam, że cała północ Anglii w piątek będzie pod deszczowymi chmurami, a dopiero za Birmingham ma się robić nieco lepiej…
Najpierw skoczyliśmy na stacje po paliwo i pompowanie kół, a potem do banku. Postanowiłem nie wieźć zarobionej gotówki ze sobą, tylko dokonać przelewu na polskie konto. Chciałem zrobić to wczoraj, ale niestety po pracy bank był już zamknięty.
Operacje udało mi się załatwić w 10 minut, zaraz po otwarciu banku o 9:30. Także przed godziną 10:00 już byliśmy na autostradzie, w drodze do domu :).
Trasa jaką obraliśmy, była prosta i już nam znana. Lecieliśmy dokładnie tak samo, jak w lipcu z Kają do Londynu. W planie mieliśmy przeprawienie się jeszcze tego dnia do Francji, gdzie dopiero chcieliśmy znaleźć nocleg.
Trasa do samego Londynu przebiegała monotonnie i bez wydarzeń. Motocykl sprawował się nienagannie – poza delikatnym pulsowaniem klamki hamulca przedniego i lekkim tańcowaniem kierownicy w pewnych zakresach prędkości, nie działo się nic niepokojącego. Jedynie na którymś z postojów musiałem nieco bardziej poobklejać urwany podnóżek taśmą klejącą, gdyż pod ciężarem nogi z wolna zaczynał odpadać :).
Przed samym Londynem były niesamowite korki. Pchaliśmy się jak to było tylko możliwe, ale ruch był straszny i nie zawsze się dało. A na domiar złego popełniliśmy błąd – nie spojrzeliśmy ani razu do mapy, więc nie wiedzieliśmy jaki numer ma obwodnica Londynu. I oczywiście ją minęliśmy… Wpakowaliśmy się w samo centrum Londynu, w piątkowych godzinach szczytu :).
Już na pierwszych metrach poza autostradą uznaliśmy, że w takim ruchu do jutra nie wydostaniemy się z tego gigantycznego miasta. Postanowiliśmy wrócić się na zjazd na obwodnicę… Już wiedzieliśmy, że nazywa się ona M25 :).
Powrót jednak okazał się trudniejszy, niż myślałem. Oczywiście swoje w korkach odstaliśmy, a potem, ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że zjazdu na M25 po prostu nie było. Tzn. był, ale tylko z przeciwnego kierunku :|. Kurw…!
Pojechaliśmy więc kawałek dalej i na pierwszym napotkanym zjeździe z autostrady zawróciliśmy znowu w stronę Londynu, by tym razem wbić się zgodnie z zamierzeniami na obwodnicę. W tej chwili jak patrzę na mapę, to wychodzi, że błądzenie zabrało nam 75-80km…
Ale co tam, znowu byliśmy na szlaku!
M25 okazała się również miejscami całkiem nieźle zakorkowana, ale dało się jako tako przepychać, więc o tyle dobrze. Gorzej, że w pewnym miejscu obwodnica się urwała przechodząc w A282, która prowadziła nas do płatnej przeprawy przez Tamizę…
Oczywiście płacić nie mieliśmy ochoty, więc zatrzymaliśmy się na poszukiwanie innej drogi. Niestety innej, w miarę logicznej nie było, więc trzeba było odżałować tę opłatę…
Przed wjazdem na most jednak minęliśmy tablicę, która poinformowała nas, że dla motocykli przeprawa jest darmowa. Super!
Po pokonaniu mostu – droga rozeszła się wachlarzem do kilkunastu bramek płatniczych. I tu znowu nasz błąd – zamiast podjechać do tej oznaczonej rysuneczkiem motocykla, podjechaliśmy tam, gdzie była najmniejsza kolejka. No i już po chwili zatrzymał nas szlaban, a ku naszemu zdziwieniu, nie było nikogo, kto mógł nam go otworzyć. Opłatę za przejazd przyjmował automat i to on podnosił ten cholerny szlaban… ;] Czyli darmowy przejazd jednak zamienił się w płatny ;]. O tyle dobrze, że daliśmy radę przejechać obaj za jedną opłatą.
Z M25 skręciliśmy w końcu w lewo na drogę A2, która doprowadziła nas z kolei na M2. Miała nas ta trasa doprowadzić bezpośrednio do Dover.
Ale znowu pobłądziliśmy. Kudża błędnie poprowadził nas na autostradę M20, która co prawda biegła prawie równolegle z M2, ale wypadała kilkanaście kilometrów na południe od Dover, w Folkestone.
To ostatnie pobłądzenie dobiło nasz grafik czasowy. Już teraz nie było żadnej szansy, aby zdążyć na prom o 18:00…
Do Dover dotarliśmy wreszcie o 18:10. Mieliśmy zatem prawie dwie godziny czekania na następny prom – który odpływał o 20:00.
Kupiliśmy bilety i podjechaliśmy do kolejki. Plac świecił pustkami, a poprzedni prom jeszcze było widać. Można się było w tyłek ugryźć…
Porobiliśmy parę fotek, zjedliśmy coś i nagle podjechał pod nasze motocykle jakiś gość na Bandicie 1200. Przywitaliśmy się ładnie i zaczęła się gadka. Okazało się, że koleś jest z Belgii, nazywa się John i również z uwagi na korki spóźnił się na prom o 18:00. John okazał się miłym gościem i świetnym rozmówcą – bardzo płynnie mówił po angielsku. Dzięki temu czas nam upłynął naprawdę sympatycznie.
Przed 20:00 wjechaliśmy we trójkę na prom, przyczepiliśmy motocykle do podłogi i poszliśmy na górne pokłady.
No i tak jakoś po prostu opuściliśmy Wyspy Brytyjskie. Po dwóch miesiącach życia, pracy, wysiłków, chwil miłych i ciężkich… W sumie – bez większego żalu…
Gdy odbiliśmy od brzegu, zapodaliśmy sobie kawę, ciastka, potem herbatę… Pokazaliśmy John’owi nasze fotki z wyprawy, on poopowiadał nam o swoim żywocie i generalnie naprawdę było bardzo miło. John również powiedział nam, że zna jedno dobre miejsce w samej Dunkierce na rozbicie namiotu. Bardzo nas to ucieszyło, bowiem już zrobiło się całkiem ciemno i poszukiwanie miejsca na nocleg nieco nas martwiło.
Po przybiciu do brzegu, zjechaliśmy na ląd i zanim zdążyliśmy się dobrze rozpędzić, już John zatrzymał swój motocykl, wskazując nam miejsce na biwak. I faktycznie było dla nas w zupełności wystarczające.
Pożegnaliśmy się więc i John odjechał. A my zjechaliśmy z drogi na pustą przestrzeń, która rozciągała się między drogą a torowiskiem portowym. Między drogą a torowiskiem był pas traw, krzaków i płot. I właśnie tam, przytulając się do tych krzaków, udało nam się znaleźć super miejsce na biwak.
Rozbijanie namiotu po ciemku, wśród biegających królików było ciekawym, acz skomplikowanym przeżyciem ;). Potem, ciemności nie przeszkodziły nam w odpaleniu naszej kuchenki i przygotowaniu sobie ciepłej kolacji…
No i tak jakoś, biorąc pod uwagę przesunięcie czasu o godzinę, po północy zasnęliśmy w namiocie.
Na licznik weszło 71147km.