Dzień 8 – 9 lipca 2016 r.

Wstaliśmy ok. 7:30 polskiego czasu i zabraliśmy się za pakowanie. Upchnęliśmy wszystkie graty do kufrów po czym zeszliśmy do kuchni na śniadanie. Przygotowaliśmy przy okazji kawę do termosu i kanapki na drogę.
Wynoszenie wszystkich bagaży z pokoju i mocowanie ich do motocykla chwilę nam zajęły, więc dopiero ok. 8:45 byliśmy gotowi do drogi. Podziękowaliśmy właścicielce za gościnę i ruszyliśmy w drogę.
Zjechaliśmy w dół do Pojoraty i skręciliśmy w lewo na drogę DN17 w stronę Vatra Dornei.

Ta doprowadziła nas do skrzyżowania z drogą DN1B, prowadzącą przez Borsę aż pod ukraińską granicę.

Nie wiem dlaczego, ale zupełnie zapomnieliśmy, w jak fatalnym stanie jest obrana droga na odcinku do Borsy. Dziura na dziurze, przez co prędkość przelotowa nie przekraczała 50-60km/h.

Dopiero ok. 10:45 zatrzymaliśmy się na tankowanie przed Borsą po zaledwie 100km jazdy. Motocykl na razie jechał bez zarzutu, ale plan tankowania co max. 200km starałem się utrzymać.

Ominęliśmy Borsę i pojechaliśmy w stronę miasta Syhot Marmaroski. Niestety pogoda zaczęła się psuć i w pewnym momencie zaczęło nieśmiało padać. Założyliśmy kombinezony przeciwdeszczowe na poboczu drogi i pognaliśmy dalej.
W południe zrobiliśmy sobie dłuższy postój przy samej granicy z Ukrainą, tuż przed miastem Syhot Marmaroski. Znaleźliśmy zjazd na stary, zniszczony, częściowo zalany park, po którym zostały w zasadzie tylko betonowe stoły. Wyciągnęliśmy kanapki i termos, aby nieco się posilić przed dalszą trasą oraz poprawiliśmy komfort termiczny Monice ;).

Posileni, pojechaliśmy dalej. Przebiliśmy się przez Syhot Marmaroski i ok. 12:40 zjechałem na chwilę na pobocze drogi, aby udokumentować kolejny kamień milowy CBFy – na szafę weszło 130 tyś.km :).
Ok. 14:10, mając w kołach już 280km, zatrzymaliśmy się w Satu Mare aby uzupełnić paliwo. Postęp powrotu do Polski na tym etapie był dosyć słaby, ale wiedzieliśmy, że na Węgrzech sytuacja powinna się poprawić.

Granica przekroczyliśmy ok. 15:00 w Petea.
GPS poprowadził nas najkrótszą, bezpłatną drogą do miasta Nyiregyhaza, z którego dalej pojechaliśmy trasą nr 36. Chyba właśnie na tym odcinku na asfalcie leżały całe tony liści i zieleni, wskazujące na silną nawałnicę, która musiała tamtędy przejść chwilę wcześniej.

I być może ona była przyczyną wypadku i blokady drogi, które nas nagle zatrzymały. Przecisnęliśmy się na czoło korka, ale tam stała policja i straż pożarna, więc nie mogliśmy miejsca wypadku ominąć. Korzystając więc z GPSa znaleźliśmy objazd blokady i – cofając się tylko kilka kilometrów – udało nam się blokadę ominąć.
Za wioską Nagycserkesz, po godzinie 17:00, zatrzymaliśmy się na obiadek. Znaleźliśmy parking przy drodze bez żadnych ławek i urządzeń – ot, asfaltowa zatoczka, z zaparkowanym TIRem, który romantycznie nam warczał silnikiem. Rozłożyliśmy się na krawężniku z kuchenką i podgrzaliśmy sobie fasolkę po bretońsku.

Już na tym etapie, tylna opona wyglądała fatalnie. Bieżnik był już w zasadzie wspomnieniem na całym profilu, a lewa strona opony zaczynała się łuszczyć… Ale musiała wytrzymać jeszcze tylko 300km, więc była nadzieja!

Po zjedzeniu czegoś ciepłego, pognaliśmy dalej. Z góry nastawieni byliśmy na powrót do Rybnika, więc trzeba było poganiać.
Droga nr 36 doprowadziła nas do Polgar, gdzie skręciliśmy w prawo na krajową 35 i dalej dojechaliśmy do trasy nr 3 prowadzącej do Miszkolca. Miasto przejechaliśmy zieloną falą praktycznie bez postojów i ok. 19:00 na jego wylocie zatrzymaliśmy się po paliwo. W momencie tym mieliśmy przejechane już 490km.
Od Miszkolca gnaliśmy cały czas drogą nr 26 przez Putnok aż do granicy.

Na Słowację wjechaliśmy ok. 19:30.

Tutaj GPS poprowadził nas wąskimi i pięknymi asfaltówkami nr 571 i 531 do Rymawskiej Soboty. Tam skręciliśmy w lewo na krajową 16 i przez Łuczeniec pognaliśmy w stronę Zwolenia.
Ok. 21:00 zatrzymaliśmy się na chwilę w wiosce Víglaš, bowiem GPS kazał mi skręcić na drogę nr 591, zamiast dojechać do Zwolenia.

Po przeanalizowaniu sprawy (przy okazji czego Monika się cieplej ubrała) uznałem, że GPS chce dobrze – droga prowadziła do Bańskiej Bystrzycy. I była całkiem przyjemną, w miarę pustą drogą przez pola.

Za Bańską Bystrzycą czekała na nas przeprawa przełęczą przez góry po drodze nr 14. Czyli nocne winklowanie :). Niestety musiałem jechać bardzo zachowawczo i ostrożnie, bowiem tylny kapeć już wyraźnie miał tendencję do ślizgania się na wyjściach z lewych zakrętów, więc odwijać musiałem dopiero po wyprostowaniu motocykla.

Ogólnie czułem też, że z pompą paliwa nie jest za dobrze. Przy spokojnej jeździe w dolnym zakresie obrotów silnik był bardzo nerwowy i szarpał napędem. Nie dało się uzyskać płynności ruchu. Na szczęście efekt występował tylko przy bardzo niskich obrotach, więc jadąc na nieco wyższych, dało się złagodzić ten efekt.
Po pokonaniu przełęczy wskoczyliśmy na drogę nr 65 prowadzącą do Martin. I tuż przed tym miastem, po raz ostatni na tej trasie, zatrzymaliśmy się po benzynę. W kołach mieliśmy już ok. 720km i była godzina 22:30. Na stacji zagadnął nas polski kierowca samochodu ciężarowego, który musiał na stacji nocować. Pogadaliśmy z nim chwilę i polecieliśmy dalej. Już czuliśmy domek :).
GPS poprowadził nas za rączkę przez Żylinę, Czadcę do Cieszyna, gdzie wjechaliśmy do Polski. Przejazd przez Skoczów i Żory do domu był już tylko formalnością…
Pod dom Moniki dotarliśmy ok. 1:10 w nocy. Cały powrót zamknął się dystansem 882km, pokonanych w 16,5h.

Pokonana trasa.

Podsumowanie

Motocykl.

Uradził! Awaria była ciekawym dodatkiem do tej podróży, która z jednej strony zmieniła nieco nasze plany, ale z drugiej pozwoliła nam spenetrować dokładnie rejony Rarau, co zapewniło nam masę przygód i niezapomnianych chwil. Także nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Totalnym zaskoczeniem była dla mnie tylna opona. Po prostu wyparowała, przestała istnieć. Gdy wstałem rano następnego dnia po powrocie i na nią spojrzałem, okazało się, że na lewej stronie bieżnika wylazły druty.

Nigdy nie miałem okazji porównać żywotności opony eksploatowanej w jeździe solo z jazdą pod pełnym obciążeniem, z pasażerem i bagażami. A w sumie ta opona zaznała wyłącznie tej drugiej formy śmigania. Teraz już wiem, że żywot bieżnika przy takiej eksploatacji może się skrócić nawet o 40-50%…

Rumunia.

Niezmiennie potrafi zaskoczyć i zauroczyć. O ile przed wyjazdem miałem wątpliwości, czy pojechać tam po raz trzeci, tak teraz nie mam wątpliwości, że chciałbym nawet i czwarty raz. Aby przeżyć raz jeszcze tak piękną przygodę. Aby powłóczyć się po górskich serpentynach i bezdrożach. Aby zakosztować tak pysznego mięsa. Aby biwakować nad rzeką gdzieś w Karpatach. Aby poczuć zapach ogniska i zjeść usmażoną nad nim kiełbasę.

Aby pospacerować po pustych górach, poczuć emanujący z nich spokój. Aby zobaczyć to wszystko, co już widzieliśmy, oraz to, co jeszcze Rumunia przed nami ukryła…

CBF dostała nową pompę paliwa i opony. Więc kto wie…? 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *