Dzień 5 – 6 lipca 2016 r.

Wstaliśmy ok. 7:00 rano polskiego czasu. Przygotowaliśmy się wstępnie do wyjazdu, po czym przeszliśmy do kuchni na śniadanko. Ciepła herbata i pajdy rumuńskiego chleba zatkały nas po gardło, więc mieliśmy grunt pod dłuższą jazdę.

Przygotowaliśmy jeszcze trochę napoju do termosu i poszliśmy się pakować.
Nasz pensjonat opuściliśmy ok. 8:00 rano i ruszyliśmy w stronę Kanionu Bicaz.
Ponieważ zeszłoroczny dojazd po „skrócie” DN1S był makabryczny, powierzyliśmy swój los GPSowi. Już na pierwszy rzut oka było widać, że obrał nam kompletnie inną trasę, po drogach o trzycyfrowych numerach. W rumuńskich warunkach mogło to oznaczać siódmy krąg piekieł lub świetny asfalt biegnący przez małe wioski. Zaryzykowaliśmy :).
Z Cartisoary najpierw ruszyliśmy na północ do krajowej jedynki. Potem skręciliśmy w prawo i po zaledwie parunastu kilometrach, podczas których mieliśmy po prawej stronie piękną panoramę gór,

… w miejscowości Voila odbiliśmy w lewo na drogę nr 105. Na szczęście miała asfalt, więc jechało się całkiem dobrze. To tam gdzieś natrafiliśmy na najdziwniejszą budowę, jaką w życiu widziałem i która na chwilę nas zatrzymała. Budowę tą prowadziło… wojsko. Koparka, walec, ładowarka – wszystko w barwach kamuflażowych. Pomiędzy maszynami kręciło się kilku wojskowych w mundurach, a jeden z nich nawet pomachał do Moniki, gdy ta chwyciła za aparat :).

Przymusowy postój był krótki. Gdy tylko ładowarka zjechała z drogi, wojskowi pozwolili nam pojechać dalej.
Droga nr 105 i potem następna, na którą skręciliśmy, nr 106, biegły przez rolnicze tereny i liczne, biedne wioski. Pamiętam, że widzieliśmy na tym odcinku bardzo dużo kobiet w tradycyjnych strojach ludowych…

… i sporo zabudowań, które wyglądały jak lepianki i zdawały się być zamieszkane…

Poza tym przy drodze minęliśmy kilka starych fortów wojskowych. Miały one zazwyczaj przynajmniej jedną wieżę obronną z wąskimi okienkami dla łuczników i czasem ciężko było stwierdzić, czy to faktycznie fort, czy kościół ;).

Dziś już wiem, że były to w niektórych przypadkach ufortyfikowane kościoły, jak np. w wiosce Apold czy Netus. Ogólnie rzecz biorąc rejon wydał nam się biedny i tradycyjny. Można było odnieść wrażenie, że czas zatrzymał się tam ok. 100 lat temu.
Nasze trzycyfrowe drogi doprowadził nas bez nieprzyjemnych epizodów do miasta Sighişoara, gdzie skręciliśmy na drogę DN13. Samego miasta nie mieliśmy w planach zwiedzać, choć – za Wikipedią – jest to „jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich w Europie Środkowo-Wschodniej, wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.”

Ok. 10km za miastem odbiliśmy w lewo na DN13C, by znowu po 10km w Cristuru Secuiesc zjechać na drogę niższej kategorii nr 137. Gdzieś na tym odcinku, tuż przed godziną 11:00, uzupełniliśmy paliwo na stacji, a chwilę później dotarliśmy do Odorheiu Secuiesc. Tutaj GPS poprowadził nas chwilę po DN13A, ale szybko skręciliśmy w lewo na gorszą drogę nr 138, prowadzącą wprost do Gheorgheni. Odcinek ten pokonaliśmy tranzytowo, na co pozwalały nam warunki – asfalt był co prawda dosyć wąski, ale nie miał dziur, a ruch nam nie przeszkadzał. Jechało się bardzo przyzwoicie.
Zatrzymaliśmy się na nieco dłuższy postój ok. 11:40 przy platformie widokowej, z której widać było sporych rozmiarów dolinę i kamieniołom. Trzeba było rozprostować kości, napić się herbatki i przekąsić drugie śniadanko. Okoliczności ku temu mieliśmy idealne – dzień był znowu pogodny, choć nieco chłodniejszy od poprzednich.

Posileni dotarliśmy do Gheorgheni, gdzie już mieliśmy odbicie na drogę DN12C, prowadzącą wprost do Kanionu Bicaz. I trzeba przyznać, że odcinek ten jest naprawdę apetyczny – asfalt bardzo dobry i kręty, biegnący przez niewysokie, zalesione góry…

To tutaj rok temu zrobiliśmy sobie przerwę na obiad, którą zakłócili nam inni turyści… Tym razem zatrzymywać się nie zamierzaliśmy :).
Ruch w stronę Kanionu wydawał się być zauważalnie mniejszy niż rok temu i gdy ok. 13:00 do przełomu dotarliśmy, nikt nam przy robieniu zdjęć tym razem nie przeszkadzał ;).

Miło było tam wrócić i zobaczyć kolejny raz te strzeliste, kilkusetmetrowe ściany skalne i nawisy nad drogą.

Oczywiście trochę sobie pobuszowaliśmy po Kanionie, włażąc gdzie się tylko dało. I za najlepszy opis tego miejsca niech posłużą zdjęcia :).

Wystarczyło nam jakieś 45 minut, aby nasycić się widokami i klimatem tego miejsca, nim ruszyliśmy w dalszą drogę.

Planowaliśmy dojechać do tego samego noclegu, co rok temu, tj. do Cabana Zugreni znajdującej się w dolinie rzeki Bistrita.
Droga DN12C doprowadziła nas do miasta Bicaz, gdzie skręciliśmy na DN15. Wyjechaliśmy na zaporę Bicaz…

… i dalej mieliśmy jechać wokół zalewu o oryginalnej w tych okolicznościach nazwie – Bicaz ;). Ale najpierw motocykl postanowił się zbuntować…
Była godzina 14:30. W pewnym momencie poczułem, że silnik zaczął przerywać i nie chciał wkręcać się na wyższe obroty. Od razu mój mózg zaczął dymić od prób dopasowania objawów do potencjalnych przyczyn. Powiedziałem Monice przez ramię, że coś jest nie tak i próbowałem jechać dalej, badając zachowanie sprzęta przy różnych wychyleniach manetki gazu. No i generalnie silnik przerywał na wyższych obrotach, a granica szarpania przesuwała się na skali obrotomierza szybko w dół. Zanim więc coś wydedukowałem, motocykl po prostu przestał reagować na gaz. Siłą rozpędu jeszcze toczyliśmy się chwilę i w końcu stanęliśmy na poboczu. Silnik definitywnie zgasł. Kontrolki się świeciły, rozrusznik zakręcił, ale kilka prób nie przywróciło silnika do życia.
Szczerze mówiąc w pierwszej chwili byłem przekonany, że to koniec naszej wyprawy. Sytuacja wyglądała źle. Nie wykupiliśmy przed wyjazdem żadnego assistance i nie mieliśmy ze sobą narzędzi, poza fabrycznym zestawem kluczy. Byłem zresztą pewny, że źródłem awarii, która tak nagle unieruchomiła silnik, będzie uszkodzenie jakiegoś modułu czy czujnika i jedyną drogą przywrócenia życia CBFie, będzie wymiana wadliwego elementu na nowy. A przecież żadnych części zamiennych nie mieliśmy ze sobą, więc i narzędzia w tych okolicznościach byłyby zbędne. Do najbliższej wioski było parę kilometrów, a i dotarcie do niej nie dałoby nam w zasadzie niczego.
Zaczęła się prawdziwa przygoda :).
Po pierwszych minutach bezradności postanowiłem – mimo wszystko – zacząć motocykl rozkręcać dostępnymi, fabrycznymi narzędziami. Powiedziałem Monice, żeby nie oczekiwała za wiele po tych poczynaniach. Nie wierzyłem w tamtym momencie, że uda mi się motocykl naprawić, ale jakoś czułem się lepiej robiąc cokolwiek, niż stojąc bezczynnie.
Zdemontowałem oba siedzenia, odkręciłem bak i nieco go uniosłem.

Sposób, w jaki silnik przestał pracować, w pierwszym odruchu podpowiadał mi, że problem może być z zapłonem. Chciałem więc sprawdzić, czy przypadkiem nie odpięły się lub nie przetarły kable zasilające cewki wysokiego napięcia. Prąd w motocyklu był, więc awarię alternatora, regulatora napięcia i akumulatora mogłem od razu wykluczyć.
Zasilanie cewek było dobre, więc następnym moim krokiem miało być sprawdzenie fajek na świecach. Do tego musiałem całkiem zdemontować bak. Odpiąłem na szybkozłączce przewód paliwowy od szyny wtryskowej i… niespodzianka. Paliwo zaczęło lać się z przewodu jak z kranu. Zatkałem szybko przewód palcem i poprosiłem Monikę, aby dała mi stoper (ochronnik słuchu) z kurtki – wsadzony w przewód uszczelnił wyciek idealnie :).
Nigdy wcześniej paliwo nie lało mi się po odpięciu przewodu od szyny wtryskowej, ale w pierwszym odruchu uznałem, że po prostu uszkodziła się sama szybkozłączka. W końcu swoje lata już miała, wielokrotnie ją rozpinałem, a instrukcja napraw CBFy mówi, że każdorazowo po rozpięciu trzeba wymieniać ją na nową.

Położyłem bak na poboczu drogi i gdy miałem zabierać się z sprawdzanie fajek, doznałem olśnienia. „Czarny bocian!”
Od początku wyjazdu CBF krzyczała, że coś ją boli. Przejechała ponad 1500km z objawami nadchodzącej awarii, które zignorowałem. I to się w końcu zemściło. Wadliwe uszczelnienie w pompie paliwa, które dotąd powodowało jej zapowietrzanie tylko przy hamowaniu, musiało się uszkodzić bardziej i pompa zaciągnęła powietrze, gdy wyszła nad lustro benzyny w baku.
Olśnienie dało nam nadzieję, że motocykl jeszcze gdzieś pojedzie. Wystarczało bowiem tylko uszczelnić pompę paliwa, aby silnik znowu zagadał.
Wziąłem więc bak na tapetę. Postawiłem go pionowo w rowie na trawie i liściach, tak, aby paliwo nie wyciekło i zabrałem się za wykręcanie pompy. Tutaj problemem był brak narzędzi. Miałem tylko jeden kluczyk płaski, którym dało się odkręcić 6 nakrętek trzymających pompę w baku. A nakrętki trzymały mocno. Zniszczenie którejkolwiek z nich objeżdżającym kluczem oznaczałby koniec marzeń o naprawie. Na szczęście udało się odkręcić wszystkie, choć dwie stawiały opór i klucz na nich mi objechał.
Po wyjęciu zespołu pompy z baku, już na pierwszy rzut oka było widać, że miałem rację.

Gumka uszczelniająca króciec silnika pompy pękła na pół i wyszła ze swojego gniazda w korpusie pompy.
Rozbebeszyłem pompę i wyciągnąłem rozwalony uszczelniacz.

Oczywiście nie mieliśmy nic, czym można by go było zastąpić, więc musieliśmy jakoś go naprawić.

A więc skleić. Tylko czym? O wzięciu kleju nikt z nas oczywiście nie pomyślał. Jedyny więc dostępny na pokładzie CBFy znajdował się w zestawie naprawczym do opon. W sumie opona to też guma, więc spróbowaliśmy…
Po sklejeniu uszczelniacza doszedłem do wniosku, że to może być niewystarczające. Monika wygrzebała więc zabrane z Polski nici i dla wzmocnienia kleju, obwiązaliśmy dodatkowo po obwodzie uszczelniacz żółtą nitką. I w tej konfiguracji zreperowana gumka trafiła do zespołu pompy.

Poskręcałem wszystko do kupy, pompa trafiła do baku, bak na motocykl, jeszcze tylko przykręcenie obu kanap i… Lunęło jak z cebra! Poskładałem wszystko w ostatnim momencie przed oberwaniem chmury, na czas którego schowaliśmy się pod koronę drzewa :).

Kwadrans później, ok. 16:00, gdy padać przestało, wreszcie mogliśmy przeprowadzić próbę generalną motocykla po „naprawie”. I silnik zagadał od strzału :). Co prawda zaraz po odpaleniu zaczął nierówno pracować i mulić, ale dwie przegazówki przywróciły mu normalną pracę. Byliśmy uratowani! 🙂
Teraz jedynym pytaniem było, jak długo nasza prowizorka wytrzyma. Gdyby nitka na uszczelniaczu się przetarła, to istniało ryzyko, że poleci z paliwem do wtrysków i narobi tam dodatkowego bigosu. Ale cóż. Podjęliśmy to ryzyko :).
Pierwsze kilometry po naprawie pokazały nam, że problem z pompą paliwa wyeliminowaliśmy tylko połowicznie. W dalszym ciągu, przy niskim stanie benzyny w zbiorniku, przy hamowaniu silnik gasł. Nieszczelność w pompie w dalszym ciągu istniała, więc aby jej trochę pomóc, od tego momentu starałem się tankować motocykl co maksymalnie 200km, aby przez większość czasu utrzymywać pompę pod powierzchnią benzyny w baku.
Plany na popołudnie nie uległy zmianie, więc pojechaliśmy dalej wokół zalewu Bicaz, podziwiając w przerwach między roślinnością piękną panoramę.

Na „końcu” zalewu zapięliśmy drogę DN17B, która wiedzie doliną rzeki Bistrita. Niedaleko końca doliny mieliśmy nadzieję przespać się w Cabana Zugreni.

Ale najpierw jazdę przerwała nam burza. Od dłuższego czasu ciężkie chmury zbierały się nad nami i jechaliśmy wprost w złą pogodę. Tutaj uśmiechnęło się jednak do nas szczęście, bowiem na 15 sekund przed oberwaniem chmury zatrzymaliśmy się pod drewnianym przystankiem z zadaszeniem. Porwaliśmy ze sobą tylko tankbag, kanapki i termos i schowaliśmy się pod daszkiem. Lunęło jak z cebra, zagrzmiało… A my w tym chaosie zjedliśmy sobie kanapki i napiliśmy gorącej herbaty :). Tylko biedna CBF musiała moknąć, bo pod dachem zabrakło dla niej miejsca.

Burza przeszła szybko i mogliśmy pojechać dalej. Mokrym i mocno przeciętnym asfaltem kulaliśmy się wzdłuż rzeki Bistrita, kolejny raz podziwiając piękno doliny.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy sklepiku, aby zaopatrzyć się w produkty na wieczór i jutrzejszy poranek. Szczerze mówiąc marzyłem już o zejściu z motocykla i prysznicu… Byłem zmęczony jazdą i perypetiami, które nas spotkały.

Ale niestety szczęśliwy los się od nas odwrócił. Gdy ok. godziny 18:20 dojechaliśmy do Cabana Zugreni, okazała się być nieczynna. Drewniany mostek, którym rok temu wjeżdżaliśmy na teren ośrodka, miał zamkniętą bramę… Niestety trzeba było szukać innego noclegu. Byłem zły.
W pierwszej kolejności postanowiliśmy pojechać dalej, ku Vatra Dornei, ale po ok. 10km bezowocnej jazdy postanowiliśmy zawrócić. Nie chcieliśmy popełnić zeszłorocznego błędu, oddalając się z turystycznego regionu, co – jak już nam życie pokazało – bardzo utrudnia znalezienie kwatery. Monika była pewna, że widziała po drodze jakiś pensjonat w okolicy Satu Mare, więc trzeba było się tam wrócić. Pojechaliśmy więc po swoich śladach jakieś 20km, jednak znowu bezskutecznie. Jedyny napotkany pensjonat był zamknięty, a w Satu Mare nic nie znaleźliśmy. Przejechałem jeszcze kilka kilometrów do wioski Crucea, gdzie jednak uznałem, że aż takie cofanie się też nie ma sensu.
Monika powiedziała wtedy, że w wiosce Chiril, którą ledwo co mijaliśmy wracając do Satu Mare, widziała boczną drogę prowadzącą gdzieś w góry i że kojarzy nazwę „Rarau” ze znaku z tym, co czytała w przewodniku. Bez szczególnej wiary zawróciłem kolejny raz i pojechałem wg. Moniki wskazówek. I faktycznie za Chiril była droga o numerze 175A, prowadząca gdzieś w góry. Byłem bardzo sceptyczny i bałem się, że wyprowadzi nas ona na jakiś wygwizdów bez asfaltu, podczas gdy mieliśmy już bardzo mało paliwa w baku.
GPS pokazywał, że droga 175A zaprowadzi nas do krajowej DN17 i miasta Campulung po drugiej stronie gór. W mieście tym była stacja paliw, a dystans jaki nas od niej dzielił, wynosił zaledwie 27km. Na tyle paliwa spokojnie mogło wystarczyć, więc ostatecznie zaryzykowaliśmy jazdę w góry.
I był to strzał w dziesiątkę, choć kosztował nas jeszcze trochę stresu. Droga 175A miała świeżo położony asfalt i była bardzo wąziutka.

Pięła się stromo w góry i była po prostu przepiękna… Mimo zdenerwowania i zmęczenia potrafiłem to jeszcze docenić ;).

Niestety powyższe dwa zdjęcia to zrzuty ekranowe z filmu, który Monika kręciła telefonem, więc ich jakość jest fatalna. Ale nic innego nie mamy :).

Stres pojawił się gdy dojechaliśmy do skrzyżowania.

W jedną stronę mieliśmy drogę 175B, a w prawo prowadziła nasza dotychczasowa. Oczywiście skręciliśmy w prawo, ale trafiliśmy na następne rozwidlenie, na którym już zgłupieliśmy. Jedna nieoznakowana odnoga prowadziła jeszcze wyżej w góry, a druga, nasza 175A urywała się w lesie… Zobaczyliśmy znak zakazu ruchu, zerwaną nawierzchnię i koniec. Droga nie istniała… Nasza sytuacja mocno się skomplikowała. Zmarnowaliśmy cenne resztki paliwa, a góry wydawały się nieprzejezdne.
Ostatnią opcję wskazał nam znowu GPS. Wcześniej spotkane skrzyżowanie miało odbicie na drogę 175B, które mogło w teorii doprowadzić nas do wioski Pojorata. Zawróciliśmy więc i puściliśmy się tą drogą w dół. I…
Jaka ulga!
Była to szeroka trasa asfaltowa z ogromną liczbą pięknych zakrętów! A ponieważ dohamowania przed nawrotami co rusz zduszały silnik, postanowiłem go nie męczyć i wyłączyłem zapłon. Zjechaliśmy z gór „na szybowca”, z prędkościami wcale nie mniejszymi, niż gdyby silnik normalnie pracował :).

Dopełnieniem naszej radości był zbawienny znak „Cazare”, na który wyskoczyliśmy z ostatniego zakrętu trasy, w już zapadającym zmierzchu. Brama domu gościnnego była otwarta, więc siłą rozpędu wjechaliśmy na podwórko, z szerokimi rogalami na twarzach. Była godzina 19:10 polskiego czasu.
Zapukałem nieśmiało w drzwi domu i po dłuższej chwili, pełnej napięcia, otwarła mi młoda kobieta, która zdziwiona była moim widokiem. Nie słyszała (bo nie mogła ;)) jak wjechaliśmy na podwórko. I w sumie dobrze się złożyło, bo akurat usypiała swojego synka. I najważniejsze – miała wolne pokoje. Znaleźliśmy nocleg!
Kobitka pozwoliła nam schować motocykl do garażu, po czym pokazała nam pokój. Wyglądał na świeżo wyremontowany a jego standard był całkiem wysoki. Ładne meble, duże małżeńskie łóżko, stoliki nocne, duża szafa, balkon i oczywiście łazienka z prysznicem. I za to wszystko zapłaciliśmy 70 lei…

Wieczór był późny, więc już nigdzie nie wychodziliśmy. Szukanie paliwa zostawiliśmy sobie na następny dzień. Właścicielka domu powiedziała nam, że niżej w wiosce, przy głównej drodze, znajdziemy nawet kilka stacji, więc nie musieliśmy się już tym stresować.
Wzięliśmy sobie prysznic i po prostu odpoczywaliśmy w pokoju leżąc na łóżku, korzystając z darmowego WiFi i sącząc piwko z plastikowych butelek. Po tak stresującym popołudniu była to czysta przyjemność…
Tego dnia pokonaliśmy 422km.

Pokonana trasa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *