Dzień 3 – 4 lipca 2016 r.

Wstaliśmy bladym świtem o 6:00 rano (7:00 rumuńskiego czasu). Na śniadanko wciągnęliśmy chleb z konserwą turystyczną :).

Oczywiście była kawka i nagotowaliśmy nowej do termosu na później. Potem spakowaliśmy się, załadowaliśmy cały kram na motocykl i ok. 7:15 ruszyliśmy w drogę.
Plan na dzisiaj zakładał odwiedzenie Parku Narodowego Domogled Valea Cernei, który mieliśmy na południowy zachód od Novaci – dosyć blisko granicy z Serbią. Były to dla nas rejony nieznane, a Monika znalazła tam w przewodniku coś wartego uwagi. Mieliśmy wykonać pętlę i wrócić w okolice Novaci na kolejny nocleg. Chciałem koniecznie rozbić się namiotem tam, gdzie z Krzyśkiem nocowaliśmy w 2013 roku. Bardzo miło wspominałem tamten biwak, miejsce było idealne.

Pojechaliśmy z Novaci drogami DN67C i DN67 do Targu Jiu, gdzie zapięliśmy trasę DN67D prowadzącą wprost do naszego celu, tj. wspomnianego Parku Narodowego. Pogodę mieliśmy znowu idealną – niebo było praktycznie bezchmurne.
Przez spory odcinek za Targu Jiu jechaliśmy całkiem fajnym asfaltem po pustych równinach, co jakiś czas napotykając małe miejscowości.

Podziwialiśmy po drodze tradycyjny sposób życia w Rumunii – rolnicy przerzucający siano widłami nie są tam wcale niecodziennym widokiem.

Zatrzymaliśmy się dopiero ok. 9:30 na krótką przerwę, gdy przed nami zaczęły się piętrzyć góry i strzeliste nagie skały Parku Narodowego.

Krótko po godzinie 10:00 natknęliśmy się na wąwóz, który przypominał nieco Kanion Bicaz. Dnem jego płynęła rzeka, a nasza droga przebiegała na wysokości kilkudziesięciu metrów od poziomu jej wód.

Zauważyliśmy, że dnem wąwozu biegnie jakaś droga gruntowa, co oczywiście zrodziło w nas ciekawość, czy da się do niej dojechać. Odpowiedź przyszła do nas sama 2-3 kilometry dalej. Natrafiliśmy na skrzyżowanie – mogliśmy w dalszym ciągu trzymać się naszej drogi DN67D i pojechać na południe lub skręcić ostro w prawo w głąb wąwozu szutrową drogą DN66A, która w teorii prowadziła do miejscowości Pietroszany. Haczyk był jeden – na znaku wyraźnie zaznaczono, że DN66A jest nieprzejezdna…

Chyba nie muszę pisać, że pojechaliśmy w głąb wąwozu?

Po raz drugi na tym wyjeździe motocykl dostał solidne baty. Początkowo jednak były one niepozorne, więc brnęliśmy dalej. Najpierw chcieliśmy tylko zobaczyć wąwóz z poziomu rzeki. Potem zobaczyć co jest dalej. A potem sprawdzić, czy droga aby na pewno jest zamknięta, bo żal było zawracać :].
Pierwsze kilometry to był zwykły szuter, więc bez tragedii.

Potem zaczęły się kałuże i dziury – już tam trzeba było trochę lawirować i prędkość nasza nie przekraczała 40km/h. Po drodze trafiło się stado owiec, wałęsające się krowy a w jednym miejscu uznaliśmy, że można będzie zrobić sobie przyjemny postój. Dało się zjechać motocyklem nad samą rzeczkę i zamoczyć w niej nogi. Upał zrobił się solidny, więc schłodzenie nóg było czystą przyjemnością :). Przy okazji zjedliśmy drugie śniadanie i napiliśmy się kawy.

Dalej niestety już tak przyjemnie nie było. Nasza droga zaczęła być coraz gorsza i trudniejsza. W pewnym miejscu zaczęła piąć się w górę po popękanych płytach betonowych na zaporę tworzącą zbiornik wodny Cerna. Cierpiałem z całym motocyklem – wentylator na chłodnicy włączał się niemal cały czas, zawieszenie co chwilę dobijało, a centralka na dziurach krzesała iskry.
Na szczycie zapory trafiliśmy na to, co było do przewidzenia – znak informujący (kolejny raz), że droga jest zamknięta.

Przyglądając się jednak zapisom na znaku, doszliśmy do wniosku, że trasa jest zamknięta tylko w zimowych miesiącach – podobnie do Transalpiny czy Szosy Transfogaraskiej. A jako, że mieliśmy lipiec… Nie zraziła nas nawet informacja, że mamy przed sobą 41km masakry bez nawierzchni.
Oczywiście próba pokonania tej „drogi” była od samego początku błędem, co zrozumieliśmy dosadnie kilka kilometrów dalej. A były to niesamowicie mozolne kilometry, pokonane wyłącznie na pierwszym biegu.

Dziury, błoto, kałuże… A każda z kałuż to loteria – trafimy na głębszą dziurę lub kamień, niewidoczny przez wodę, czy przejedziemy swobodnie? Jazda w tych warunkach na szosowych oponach i tak obładowanym wielbłądem naprawdę nie należała do przyjemności.
Wreszcie trafiliśmy na tak głębokie i rozjeżdżone błoto, że nie odważyłem się go forsować. Na 90% utopilibyśmy motocykl, a walka o jego wyciągnięcie byłaby długa, brudna i nerwowa.

Trzeba było pogodzić się z porażką i zawrócić. A to oznaczało, że pokonane do tej pory bez mała 23km od opuszczenia drogi DN67D trzeba było po swoich śladach pokonać raz jeszcze. W tym samym żółwim tempie i upale.
Cóż, sami sobie zgotowaliśmy ten los, trzeba było przełknąć gorzką pigułkę ;).
Podczas powrotu zacząłem podejrzewać, że szlag trafił wentylator, gdyż przestałem słyszeć moment jego uruchamiania się. Patrzyłem więc przez całe 23km w napięciu na lampę temperatury silnika zamiast na drogę i dopiero, jak wydostaliśmy się z tego bałaganu, zszedłem z motocykla, aby temat zbadać. I okazało się, że na szczęście wentylator działał. A powodem, przez który nie słyszałem jego włączania się, było to, że działał on cały czas. Nie wyłączał się, gdyż 75% powierzchni chłodnicy zalepione było błotem!
Tutaj na szczęście wystarczyło zetrzeć na proch wysuszone błocko rękawicą i wszystko wróciło do normy – chłodnica odzyskała swoją sprawność :).

Podczas tej błotnej eskapady straciliśmy mnóstwo czasu – był godzina 12:30, gdy wróciliśmy do punktu wyjścia. Nie chcieliśmy jechać po swoich śladach do Novaci, więc trzeba było zrobić nieco szersze kółko, które również miało zaprowadzić nas w ten sam punkt docelowy co „błotny szlak”, tj. do miasta Pietroszany. Chcieliśmy tam przejechać się odcinkiem drogi DN66, którą miło wspominałem z roku 2013.
Ruszywszy na południe drogą DN67D, natrafiliśmy jeszcze na trochę ciekawych nawisów skalnych nad asfaltem i przebiliśmy się przez kanion do krajowej szóstki.

Ta poprowadziła nas wprost na północ. Opuściliśmy tym samym Park Narodowy i rozpoczęliśmy „rajdową” część dnia. Gdy bowiem zaprogramowałem dalszą trasę na GPSie i wyszło mi grubo ponad 250km do przejechania, w umyśle moim pojawiła się wizja, że nie zdążymy dojechać do miejscówki pod namiot. A kurna nie po to ślęczałem przed wyjazdem całymi godzinami nad satelitarnymi zdjęciami okolic Novaci w poszukiwaniu tego właśnie miejsca, by ostatecznie tam nie dojechać … Z jakiegokolwiek zwiedzania musieliśmy więc zrezygnować i naprawdę „zewrzeć poślady”, aby dojechać na biwak przed zmrokiem.

Zacząłem poganiać. Warunki zresztą ku temu sprzyjały. Droga DN6 a potem DN6B do Hateg miały idealny asfalt i bardzo szybkie, łagodne łuki. Zasuwaliśmy tam z prędkościami dochodzącymi do 140-150km/h i wyprzedzaliśmy wszystko, co tylko napotkaliśmy na drodze.

Zdecydowanie odcinek ten był najszybszy podczas całej wyprawy i naprawdę apetyczny – jechało się bardzo przyjemnie.
Podczas tankowania, chyba po raz pierwszy na tym wyjeździe, zaniepokoiłem się stanem tylnej opony. Gdy wyjeżdżaliśmy do Rumunii miała ona nakulane zaledwie 7kkm. Zwykle tylny kapeć wystarczał mi na 14-15kkm, więc miałem w głowie przeświadczenie, że zapasu żywotności opony mamy na pokonanie nawet dwukrotnie większego dystansu, od planowanego. A tu lewa strona opony już osiągnęła znaczniki głębokości bieżnika…

Cóż, prędkość degradacji opony przy jeździe z bagażami i pasażerką okazała się dużo większa niż sądziłem, a przecież dla tej opony był to drugi wyjazd do Rumunii…
Za Hateg wskoczyliśmy na drogę DN66, która okazała się jeszcze szybsza. Tutaj mieliśmy nawet trzypasmowe odcinki (dwa pasy dla jednego kierunku i jeden dla drugiego) co ułatwiło nam wyprzedzanie i podkręciło tempo jazdy jeszcze bardziej.

Lecieliśmy jak na skrzydłach, pokonując zakręty w głębokich złożeniach i przy naprawdę sporych prędkościach. A w żyłach pompowała nam adrenalina…
Wreszcie około 16:00 dotarliśmy do Pietroszan, skąd droga DN66 była mi już znana – wspominałem ją jako piękną, szybką i krętą. Jednak przeżyłem rozczarowanie. Calutki odcinek przez Park Narodowy do Bumbesti-Jiu był w remoncie. Zerwana nawierzchnia, wahadła, ciężarówki.

Spowolniło nas to znacznie i nie dało posmakować tego, co przeżyłem na tej drodze w 2013 roku. Na szczęście w remont ten wpadliśmy chwilę po naprawdę ostrej jeździe, więc łyżkę dziegciu było nam stosunkowo łatwo przełknąć.
Około 17:00 wylądowaliśmy w Novaci, skąd mieliśmy już niedaleko do miejsca biwaku. W miasteczku zaopatrzyliśmy się w niezbędne nam produkty, tj. kiełbaski, pieczywo i piwo, a Monika zaspokoiła swe potrzeby muldania zwierzątek – przed sklepem siedział sobie malutki, radosny szczeniaczek :).

Po zakupach ruszyliśmy boczną drogą 665 na wschód i potem wzdłuż rzeki na północ ku Karpatom. Szybko rozpoznałem okolicę i zjazd z asfaltu na szuter, który swoją drogą oznakowany był koniem ;).

Przejechaliśmy szutrem przez wioskę i oddaliliśmy się od zabudowań. I po paru minutach jazdy ok. 17:30 dotarliśmy do „mojej wysepki” :).
Od razu zjechałem na nią motocyklem, ale gdy tylko zaparkowałem, od razu zacząłem rozumieć, że czeka mnie kolejne rozczarowanie. „Wysepka” zmieniła się nie do poznania. Była cała zaśmiecona, zarośnięta chwastami i – za przeproszeniem – obsrana. Wycięte krzaki przy wjeździe powodowały, że bylibyśmy na widoku, a poziom rzeki znacznie obniżył się i moja lodówka na piwo przestała istnieć ;).

Z żalem uznaliśmy, że trzeba rozejrzeć się za innym miejscem pod namiot. Wyjechaliśmy z powrotem na szuter i pojechaliśmy w górę rzeki. Niecały kilometr wyżej znaleźliśmy na prawo od drogi obniżenie terenu z kawałkiem ładnej zielonej polanki. Co prawda nosiła ślady imprez, ognisk i była mocno zaśmiecona, ale postanowiliśmy ją zbadać. Polanka była już poniżej poziomu drogi, więc zapewniała jako taką osłonę od ciekawskich oczu. Jednak tak naprawdę zainteresowaliśmy się wąskim trawiastym i dosyć stromym zjazdem z polanki nad samą rzekę. Był tam mały skrawek w miarę płaskiej trawy, który był wystarczający dla namiotu i motocykla, a i miejsce pod ognisko spokojnie by się znalazło. Miejscówka była fajnie ukryta, co było dodatkowym atutem.
Niewiele myśląc postanowiliśmy zjechać na dół, chociaż już wtedy wiedzieliśmy, że jeśli spadnie deszcz lub rano trawa będzie mokra od rosy, to wyjazd z tej pułapki może być ekstrawagancki. Po co się jednak martwić na zapas? 😉

Po zjechaniu na dół i ustawieniu motocykla przodem do wyjazdu, rozłożyliśmy namiot, przebraliśmy się i zaczęliśmy przygotowywać ognisko. Ułożyliśmy palenisko z kamieni, naznosiliśmy drewna, wsadziliśmy piwo do rzeki i wystrugaliśmy scyzorykiem patyki do smażenia kiełbas.
Drewno było przeważnie mokre, więc rozpalenie ogniska nie przyszło nam łatwo.

Ale w końcu, przy benzynowej perswazji, udało się i mogliśmy sobie usmażyć kiełbaski :).

No, tego mi było potrzeba. Wreszcie udało się spełnić marzenie. Pogoda nam sprzyjała, byliśmy tylko my, motocykl, namiot, ognisko i szumiąca rzeczka. Super sprawa i fantastycznie spędzony wieczór :).

Po zjedzeniu kolacji, korzystając ze znalezionej plastikowej butelki i resztek światła dziennego, opłukałem nieco motocykl, który wyglądał jak siedem nieszczęść po naszej błotnej eskapadzie.

Przed zmierzchem zażyliśmy jeszcze z Moniką kąpieli w rzece, ale że woda była pieruńsko zimna, to nie zdobyliśmy się na pełne zanurzenie ;).
Kiedy już po zmroku zamknęliśmy się w namiocie i zamierzaliśmy położyć się spać, oczywiście zachciało nam się sikać. Wyszliśmy jednocześnie na zewnątrz i poszliśmy w różne miejsca. I tak, gdy byłem w największym natchnieniu, nagle przed oczami mignęła mi jakby iskra.
„Ki ch*j?” przeszło mi przez myśl i bach! Kolejna. A potem jeszcze dwie…
„Monika…?” – zapytałem niepewnie, na co z ciemności doszedł mnie entuzjastyczny krzyk:
„Też je widzisz? Świetliki! Jaki czaaaaad!” 😉
Faktycznie, po całej okolicy fruwały świetliki. W ciemnościach migały nam przed oczami nieco jak spadające gwiazdy. Rozświetlał się taki, zostawiając za sobą blaknącą krechę i znikał. Bardzo fajny widok i ciekawe zjawisko :). Moniki podekscytowanie przekroczyło wszelkie normy, żadna przydrożna krowa nie wywołała u niej tylu okrzyków zachwytu i radości co te małe owady. Długo więc jeszcze po moim powrocie do namiotu kręciła się na zewnątrz, próbując nakręcić filmik ze świetlikami w roli głównej :).

Świetlik 😛

Gdy wreszcie położyliśmy się spać i powoli zaczynałem odpływać, szum rzeki nagle zaczął tężeć i narastać. Po paru sekundach dopiero dotarło do mnie, że to nie szum rzeki, tylko deszcz. Rozpadało się całkiem konkretnie i zupełnie bez ostrzeżenia… Także kłopoty z wyjazdem z biwaku mieliśmy na jutro zagwarantowane w pakiecie.
Tego dnia pokonaliśmy aż 472km.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *