Dzień 1 – 2 lipca 2016 r.
Tak jak wcześniej wspominałem, wakacje te miały naprawić popełnione rok temu błędy. Zaliczaliśmy do nich z Moniką m. in. zbyt opieszały i późny start, więc tym razem wstaliśmy o jakiejś nieludzkiej porze i – mając wszystko odpowiednio przygotowane poprzedniego dnia – zebraliśmy się do wyjazdu w mgnieniu oka.
Już więc o 4:30 wsiadaliśmy na motocykl i ruszaliśmy w stronę czeskiej granicy w Cieszynie. Drugim bowiem błędem, który chcieliśmy naprawić, była trasa przejazdu do Rumunii – olaliśmy zeszłoroczną słowacką masakrę i na odcinku do Węgier pojechaliśmy przez Martin, Bańską Bystrzycę i Łuczeniec. Czyli tak, jak z Rumunii wracaliśmy :).
Oj, początkowo było zimno. Nieco zmarznięci wpadliśmy tuż przed granicą na ostatnią polską stację, zaledwie 45 min od startu, aby dopełnić bak pod korek i pognaliśmy dalej.
Z tego odcinka pamiętam moje zdziwienie, że w ogóle nie kojarzę okolicy, przez którą przecież jechaliśmy wracając z rumuńskiego wojażu rok wcześniej. Pamiętam też doskonale pięknie spływające ze zbocza górskiego chmury – przyklejone były do niego jak wata i spływały z wolna niczym biała kołderka.
Parę kilometrów dalej zresztą dane nam było w tę kołderkę wjechać i moja metafora w tym momencie przestaje być sensowna. Zamiast ciepło jak pod kołdrą, zrobiło się mroźno i wilgotno ;).
Śladem naszego zeszłorocznego powrotu, pomiędzy Martin a Bańską Bystrzycą pokonaliśmy przełęcz przez góry (drogą nr 14), którą poprzednio winklowaliśmy po ciemku, zupełnie tym zaskoczeni i zachwyceni. Za dnia nie była to już aż tak ekscytująca jazda, niemniej wczesna pora przejazdu sprawiła, że serpentyny mieliśmy zupełnie puste i zakosztowaliśmy po raz pierwszy na tym wyjeździe tego, co tygryski lubią najbardziej :).
Idąc za ciosem, bez postoju dojechaliśmy do Zwolenia i dopiero ominąwszy miasto, około 8:00 rano zatrzymaliśmy się na poboczu drogi nr 16 w okolicy wioski Lieskovec na śniadanko i odpoczynek.
Mieliśmy pokonane już ok. 250km, więc postęp trasy wyglądał rewelacyjnie. Wciągnęliśmy przygotowane przez Monikę kanapki, popiliśmy kawą z termosu i pognaliśmy dalej. I znowu jechaliśmy bezkompromisowo, zatrzymując się jedynie po paliwo. Przejechaliśmy Łuczeniec, Rymawską Sobotę i już o 10:30 wpadliśmy na węgierską granicę w okolicach Kral.
Pogodę mieliśmy doskonałą – gdy tylko pojawiło się słońce, zaczęło bardzo przyjemnie grzać. Temperatury na przejazd nie mogliśmy sobie lepiej wymarzyć.
Węgry przywitały nas swoją standardową nudą pustych prostych, rozległymi polami i idealną „zieloną falą” w Miszkolcu oraz Debreczynie. Nic się tu nie zmieniło – kraj wydaje się czysty, poukładany, praworządny. Nawet „miasto bocianów” jest dalej, tam gdzie zawsze :). Czyli znowu nie wiem gdzie… 😉
Po ominięciu Debreczyna dojechaliśmy do Berettyóújfalu i stamtąd już skręciliśmy w stronę przejścia granicznego w Artand, które – przy naszym wspólnym niedowierzaniu – osiągnęliśmy chwilę po godzinie 13:00… Różnica w stosunku do poprzedniego roku była kolosalna – mieliśmy jeszcze masę czasu, aby wjechać w głąb Rumunii i znaleźć przyzwoity nocleg.
Na granicy po raz pierwszy straciliśmy trochę czasu. Kolejka do odprawy granicznej była niemała, toteż i upał nas nieco pokąsał. Przy okazji jednak mogliśmy porozmawiać z innymi motocyklistami z Polski, którym poradziliśmy w pierwszej kolejności odwiedzić Transalpinę, jako przełęcz dużo przyjemniejszą od Szosy Transfogaraskiej.
Po odprawie granicznej pobraliśmy trochę rumuńskiej waluty z bankomatu i przed 14:00 ruszyliśmy w stronę Oradei.
Tym razem, dla odmiany w stosunku do poprzedniego roku, chcieliśmy najpierw pojechać na wschód północną stroną Rumunii w stronę Borsy i dalej ku granicy z Mołdawią. Ale niestety musieliśmy nasze zamiary dostosować do warunków pogodowych, które zaczęły nam się psuć. Upał i duchotę na granicy, za Oradeą uzupełniły granatowe chmury, w które bez wątpienia byśmy wjechali, gnając dalej na wschód.
Zatrzymaliśmy się na poboczu z ławeczkami, aby zastanowić się, co z tym fantem zrobić.
Przy okazji zjedliśmy sobie w ramach obiadu trzecie śniadanie i widząc, że ciężkie burzowe chmury są tylko na wprost przed nami (tj. na wschód), a już po prawej i lewej jest czyste niebo, zdecydowaliśmy się pojechać na południe, aby w okolicy wioski Rosia odnaleźć kemping, znany mi z 2013 roku.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Problemem okazało się jedynie moje cudowne przygotowanie do wyjazdu – nie zainstalowałem sobie w telefonie map Rumunii, więc po opuszczeniu Węgier zostaliśmy tylko z nieco niedokładną mapą papierową. Skręt na południe z drogi głównej nr 1 w mieście Alesd udał nam się jeszcze fantastycznie, ale brak znaków i GPSa spowodował, że 14 sekund później się zgubiliśmy i nie udało nam się trafić na – swoją drogą bardzo przyjemną, asfaltową – drogę nr 764.
Suma summarum wylądowaliśmy znowu w samym sercu rumuńskiego wygwizdowa, jadać po szutrach i kamienistych duktach, ganiając owce, konie, krowy i wszystko co żywe.
Monika była w siódmym niebie, a ja cierpiałem razem z całym motocyklem, próbując jednocześnie nie zaliczyć widowiskowej gleby. A czasem było to naprawdę trudne, zważywszy na obładowanie motocykla i to, po czym przyszło nam jechać.
Dobre w tym wszystkim było jednak to, że trik pogodowy nam się udał. Przez długi czas jechaliśmy na granicy chmur burzowych, by w końcu się od nich oddalić – nie spadła na nas ani jedna kropla deszczu :).
Po jednym ślepym zaułku, który doprowadził nas do nieco przestraszonego naszym widokiem stada baranów,
… odpaliłem komórkowego GPSa (bez mapy), aby próbować dzięki strzałce na ekranie trzymać kierunek południowy. Tym sposobem, po jeszcze dobrych kilku kilometrach kamienistych bezdroży, wreszcie wyskoczyliśmy na piękny asfalt drogi nr 764, w którego istnienie powoli zaczynałem wątpić.
Morale nieco podskoczyło i w pięknych okolicznościach flory i fauny pognaliśmy krętą drogą ku wiosce Rosia. Ta się szybko odnalazła, a ładnych kilka kilometrów dalej (dużo dalej, niż mi się wydawało), w wiosce Remetea odnaleźliśmy nasz dzisiejszy cel – kemping Turul z domkami i polem namiotowym.
Dojechaliśmy na miejsce chwilę po 17:00, więc mieliśmy jeszcze górę czasu na odpoczynek i zorganizowanie sobie wieczoru.
Na kempingu przywitała nas miła starsza pani, która skasowała od nas należność za domek, wypełniła niezbędne papierki i… polała nam do kieliszków lokalnego bimbru :). Rok temu spotkało nas z Moniką coś podobnego w domu gościnnym pod Transalpiną, więc podejrzewam, iż jest to w Rumunii swego rodzaju zwyczaj i tradycyjny trunek, którym częstuje się gości. Dość powiedzieć, że było to pieruńsko mocne i ku memu zaskoczeniu Monika tym razem nie odmówiła spróbowania :).
Po formalnościach, rozłożyliśmy się w domku (w którym początkowo było bardzo duszno – nagrzał się od słońca) i w pierwszej kolejności poszliśmy pod prysznic. Upał i duchota na przejściu granicznym sprawiły, że nie czuliśmy się zbyt świeżo, więc nie dało się postąpić inaczej :).
Po kąpieli, w lekkich ciuchach, poszliśmy „w miasto” do sklepu. No, było to dla nas coś nowego – pierwszy raz wędrowaliśmy po typowej rumuńskiej wiosce, mając okazję przyglądać się wszystkiemu z bliska. Ogólnie wniosek można zamknąć w dwóch słowach – biednie i tradycyjnie. Zabudowa wioski była typowa dla tego kraju. Wzdłuż drogi szliśmy niemal cały czas wzdłuż nieprzerwanego ciągu zabudowań, połączonych w jednolity mur – naprzemiennie budynek z oknami i zabudowana, szeroka brama.
Nigdzie nie można było uświadczyć żadnego ażurowego płotu, żywopłotu, czy otwartego podwórka… Pomiędzy budynkami a drogą zaparkowane były gdzieniegdzie stare samochody, a na ławeczkach można było spotkać siedzące staruszki w tradycyjnych strojach.
Odnaleźliśmy sklepik, w którym zakupiliśmy piwo, kiełbasę i jakieś pieczywo, by następnie wrócić po swoich śladach na kemping. Pani z recepcji pozwoliła nam rozpalić grilla lub ognisko, więc nie można było okazji zmarnować :).
Uznaliśmy, że ognisko będzie lepsze, więc zabrałem się do dzieła. Ułożyłem stosik z drewna zgodnie ze sztuką, napchałem papieru pod stos i próbowałem to rozpalić. Dymu naprodukowałem, jak Huta Katowice, ale ognia nie udało się uzyskać. Po motocyklowemu więc zaciągnąłem strzykawką z naszej turystycznej kuchenki trochę paliwa z baku motocykla i po chwili ogień wesoło płonął ;). I to jednak okazało się być niewystarczające, więc gdy płomień zaczął przygasać, postanowiłem go pobudzić, wstrzykując resztę paliwa ze strzykawki na drewno. Po chwili wesoło płonęła więc też strzykawka. Oraz mój but, którym chciałem ją ugasić. Brawo ja ;). Monika była pełna uznania dla moich zdolności.
Zagrożenie udało się opanować, a ogień w końcu zabrał się za drewno. Strzykawka – o dziwo – choć zdeformowana i mniej szczelna, to służyła nam dalej aż do końca wyjazdu.
Nie wiem, co takiego jest w rumuńskim drewnie i kiełbasach, ale tworzą razem niepowtarzalny klimat.
Zapach płonącego drewna jest niesamowity, specyficzny i przyjemny. Kiełbasy z kolei czuć, że są zrobione z czystego mięsa i mają niesamowity smak. Rok temu nie udało nam się tego z Moniką zasmakować, ale wspomnienia z 2013 roku wróciły. Nie wiem, czy kiedykolwiek, gdziekolwiek indziej jadłem równie dobrą kiełbasę z ogniska. Podchodzi pod mój gust idealnie…
Całości sielanki dopełniało rumuńskie piwko. Tym razem kupiliśmy sobie dwa różne, litrowe piwa w plastikowych butelkach. Jednym był Ciucas, drugiego nie pamiętam. Ale oba były bardzo dobre, a picie ich z plastikowej butelki wprawiało w syndrom picia wody. Wchodziło zdecydowanie za dobrze ;).
Kiedy już napełniliśmy żołądki, Monika znalazła na terenie kempingu dużą trampolinę. Od razu więc się na niej zamontowaliśmy, aby sprawdzić wytrzymałość naszych żołądków :P. Kiełbasy się jednak przyjęły bardzo dobrze i nie odwiedziły nas kolejny raz, a my mieliśmy ubaw po pachy.
Niepostrzeżenie nadszedł wieczór. Resztę dnia spędziliśmy w okolicach naszego domku. Odkryliśmy wtedy, że kemping ma darmowe WiFi, więc pochłonęła nas cyfrowa zabawa w dzielenie się wrażeniami dnia z rodziną i znajomymi. Ja poszedłem też po rozum do głowy i ściągnąłem z netu mapę Rumunii na komórkę :). Błądzenie już nam nie groziło…
Wesoło mieliśmy przez chwilę, gdy okazało się, że za naszym domkiem i płotem kempingu, ktoś hoduje świnie. Gdy więc dostały wieczorny posiłek, dźwięki jakie nam przez okno wpadały do domku – delikatnie mówiąc – rozłożyły nas na łopatki :P.
I tak też powoli dzionek się zakończył. Jeszcze odbyliśmy standardowy rytuał mycia zębów i udaliśmy się do domku na spoczynek. Dzień ten udał nam się jak mało który. Wyeliminowaliśmy praktycznie wszystkie błędy sprzed roku i zaliczyliśmy całą masę niesamowitych i przyjemnych chwil…
W nocy obudziło nas nadmierne ciśnienie na pęcherzach, co zmusiło nas do spaceru do toalety. Ta oczywiście była po drugiej stronie kempingu. Niedogodność wyjścia z domku umożliwiła nam zobaczenie przepięknie rozgwieżdżonego nieba nad Rumunią. Noc była bezchmurna, temperatura bardzo przyjemna, a nad głowami mieliśmy tylko miliony gwiazd. Coś przepięknego!
Tego dnia pokonaliśmy 689 km. W trasie motocykl zgasł mi przy hamowaniu kilka razy, jednak nigdy przy pełnym zbiorniku. Wypisz, wymaluj – „czarny bocian”.