Rumunia Poślubna

Dzień 7 – niedziela, 16 lipca 2017 r.

Wstaliśmy dosyć wcześnie, aby pójść do sklepu na zakupy śniadaniowe. Na pewno o 7:00 już byliśmy na nogach.

Wyskoczyliśmy do pobliskiego marketu, kupiliśmy trochę produktów wraz z gotową kawą w buteleczkach, gdyż nie mieliśmy w pokoju dostępu do czajnika, a zapomnieliśmy zapytać o to wczoraj gospodynię.
Po powrocie do winnicy, zgodnie z wczorajszą sugestią właścicielki, w celach spożycia śniadania, weszliśmy sobie na ten tarasik widokowy. Pogoda nam sprzyjała, więc poranny posiłek na powietrzu był świetną opcją.

Z tarasu widać było spory kawałek miasteczka i dachy budynków. Klimatu dodawał klekot bocianów, które siedziały w swych gniazdach i latały po okolicy. Chyba ostatni raz słyszałem coś takiego w dzieciństwie. W sumie żal było po zjedzeniu wszystkiego z tarasu schodzić.

Pakowanie i przygotowanie do jazdy poszło nam dosyć sprawnie, więc już o 8:40 siedzieliśmy na motocyklu. Opuściliśmy naszą przytulną winniczkę i ruszyliśmy w drogę.

Niebo błękitne, suchy asfalt, słoneczko – jechało się bardzo przyjemnie.

Oczywiście skierowaliśmy się na Miszkolc i przejście graniczne w Kral, które osiągnęliśmy tuż przed 10:00 rano.

Pierwszy postój zrobiliśmy sobie w Rymawskiej Sobocie. Motocykl domagał się paliwa, a my prawdziwej kawy. Napotkana stacja benzynowa stanęła na wysokości zadania – bak napełniliśmy bezołowiową, a kawkę zrobili nam naprawdę wysokich lotów ;).

Z kofeiną w żyłach wystartowaliśmy dalej, goniąc do domu znaną nam z poprzednich lat trasą – Łuczeniec, Zwoleń, Bańska Bystrzyca. Postój na obiad zrobiliśmy dopiero tuż przed górską przełęczą (droga nr 14) w miejscowości Harmanec.

Mieliśmy co prawda dopiero godzinę 12:20, ale jakoś tak już głodek nas zasysał.
Wciągnąłem sobie tradycyjnie jakieś mięsko z frytkami, a Monika sałatkę. Jedzenie było bardzo dobre, więc miejsce polecamy :).
Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, wpadliśmy od razu na naszą ulubioną przełęcz. Niestety na dzień dobry, gdy zacząłem wyprzedzać na ostatniej przed winklami prostej, wyprzedzany Pan w samochodzie zaczął się ze mną ścigać. Nie byłem na to przygotowany, więc jadąc ze zbyt wysokiego biegu, nie dałem rady go objechać. Gość mi podniósł ciśnienie, bo potem miałem go cały czas przed przednim kołem, winkle nam psuł, a za zakrętami tak odwijał, że ciężko było go wyprzedzić, mając pasażera i sporo bagażu na pokładzie. W końcu jednak, redukując chyba do dwójki, udało mi się pacana zostawić za sobą, ale wkurw minął mi dopiero daleko za przełęczą.

Powrót szedł nam bez zająknięcia, aż nie minęliśmy Martin. Nagle na szerokiej wylotówce z miasta w stronę Żyliny zobaczyliśmy na środku drogi przenośną tablicę z zakazem ruchu na wprost. Zbaraniałem, bo przecież kilka dni temu jechaliśmy tą trasą i była przejezdna.
Po lewej stronie przed zakazem ruchu akurat była stacja benzynowa, więc zatrzymaliśmy się, aby pomyśleć co dalej. Inne samochody robiły to samo, więc blokada musiała zostać postawiona niedawno, pewnie z powodu jakiegoś poważnego wypadku. Także na sam koniec wyjazdu dopadł nas ostatni pech. Po wytyczeniu na GPSie objazdu droga do domu wydłużyła nam się o 60km…
Zawróciliśmy i pognaliśmy w stronę Dolnego Kubina kolejno autostradą D1, drogą nr 18 i 70. Przed wsią Parnica wpadliśmy w spory korek i jak się okazało, było to również pokłosie napotkanej blokady. W Parnicy do naszej drogi dołącza szosa nr 583, którą można dojechać do Żyliny. Cały ruch z zablokowanej krajowej 18 szedł więc tędy i blokował się na skrzyżowaniu. Bajzel dzielnie próbował ogarnąć kierujący ruchem Policjant, ale i tak swoje odstaliśmy.

Po ominięciu Dolnego Kubina i krótkim postoju na ulżenie potrzebom fizjologicznym, przez Orawskie Podzamcze trafiliśmy o 15:30 na przejście graniczne w Glince. Tym samym – trochę przypadkiem – zamknęliśmy pierścieniem cały wyjazd, zatrzymując się na stacji Orlenu w Węgierskiej Górce – tej samej, którą odwiedziliśmy na początku wyjazdu, w poniedziałek 10 lipca.

Powrót do Rybnika zajął nam jeszcze godzinę – pod domem Moniki wylądowaliśmy ok. 17:20.

Pokonaliśmy tego dnia 525km – dokładnie tyle samo, co wczoraj :).

Pokonana trasa.

Podsumowanie

Wyjazd udał się nam nienajgorzej. Tylko pierwsze wyjście w góry w Borsie nie poszło po naszej myśli, ale chodzenie na przełaj, bez szlaku, wzdłuż rzeki też miało swój urok.
Pogoda i los trochę nas nękały, ale w ogólnym rozrachunku nic nam podróży poślubnej nie zdemolowało. Motocykl spisał się na medal. Tym razem jechał bez zająknięcia. Ogółem przejechaliśmy 2509km.
Trochę brakowało mi na tym wyjeździe typowego dla Rumunii kontaktu z różnej maści zwierzętami, ale w sumie nie ma się co dziwić – odwiedzaliśmy głównie znane, turystyczne miejsca, gdzie taki rumuński, sielankowy klimat jest już mocno wyparty europejskimi aspiracjami.
Muszę też przyznać, ze po czwartej już w moim życiu wizycie w Rumunii, póki co nie czuję potrzeby jechać tam po raz kolejny. Czas najwyższy zobaczyć coś innego :).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *