Rumunia Poślubna
Dzień 1 – Poniedziałek, 10 lipca 2017 r.
Wzorem naszej ostatniej wyprawy do Rumunii, wstaliśmy o godzinie 4:00 rano, po dosyć niespokojnym i krótkim śnie. Zbieranie do wyjazdu poszło nam nieco gorzej niż ostatnio – na motocykl wsiadaliśmy o 4:40. Na budziku motocykla było 133496 km.
Uznałem, że pojedziemy tę samą trasą, którą rok temu z Rumunii wracaliśmy, bowiem celem dzisiejszego dnia miała być dla nas Borsa. I choć obraną trasę już dosyć dobrze znam, to dla wygody własnej uruchomiłem w telefonie mapy googla, aby wspomagały nawigację w trudnych miejscach i abym nie musiał pamiętać wszystkich azymutów.
Już gdzieś na samym początku wyjazdu przez drogę przebiegł nam czarny kot. Nie jestem specjalnie przesądny, więc pokazałem mu tylko środkowy palec i pojechałem dalej ;). Niemniej jednak trzeba przyznać, że przez cały wyjazd otrzymywaliśmy od losu takie mniejsze lub większe szpileczki perfidnego pecha, które czarny sierściuch nam przepowiedział… Ale nie uprzedzajmy wydarzeń ;).
Na dzień dobry pogodę mieliśmy przyjemną. Poranny chłodek, trochę chmur, sucho. Polecieliśmy do Żor, potem na Skoczów i tam mapy google stwierdziły, żebyśmy skręcili w stronę Bielska, a nie na Cieszyn. Wiedząc, że mamy jechać przez Czadcę uznałem, że w sumie przez Bielsko i Zwardoń też tam dojedziemy, a przy okazji zobaczymy kawałek, dopiero co otwartej, pięknej słowackiej drogi D3, która jest przedłużeniem naszej S1. Drogę tę Słowacy budowali od ponad dekady…
A więc zapięliśmy S1 na Bielsko i zrobiliśmy pierwszy popas w Węgierskiej Górce na stacji benzynowej ok. 6:00 rano. Tam – poza tankowaniem – wypiliśmy sobie po kawce na pobudkę, po czym pognaliśmy na Zwardoń.
Po przekroczeniu granicy wjechaliśmy na wspomnianą wcześniej D3 i – co tu dużo mówić – droga okazała się być genialna. Nie dziwię się już teraz, że tak długo była budowana. Biegnie w trudnym, górzystym terenie, poprzecinana jest tunelami i widowiskowymi wiaduktami. Piękny kawałek asfaltu!
Ale przyszło nam za przyjemność jazdy nim zapłacić. Taki pierwszy mały pech. D3 urwała się pośród niczego i dojazd do Czadcy był totalnie zakorkowany przez TIRy. Z kuframi omijanie korka było utrudnione, więc swoje niestety odstaliśmy.
Za Czadcą trasa biegła utartym schematem – Żylina, Martin i Bańska Bystrzyca. Niestety zaczęło padać, a na naszej ulubionej przełęczy (droga nr 14) zaczęło grzmieć, walić piorunami i lać jak z cebra.
Droga była też zdecydowanie bardziej obciążona niż rok temu – samochody, ciężarówki, TIRy. Wyprzedzanie w takich okolicznościach pogodowych stało się sportem ekstremalnym, także często musieliśmy po prostu jechać za jakąś zawalidrogą. Przejazd przez przełęcz był więc mało ciekawy. Taki drugi mały pech ;).
Po osiągnięciu Bańskiej Bystrzycy GPS poprowadził nas dalej boczną drogą nr 591. Tam z wolna pogoda zaczęła się poprawiać, ale mokro było i kropiło jeszcze długi czas.
W okolicach Viglas wskoczyliśmy na drogę nr 16 w stronę Łuczeńca. I tam nagle, po paru kilometrach, mapy googla kazały mi skręcić na autostradę R2. Faktycznie biegła ona równolegle do naszej krajówki, więc czemu nie? Ale niestety baza danych googla miała nieaktualny przebieg węzła i zjazd, w który nas poprowadziła, zawrócił nas w stronę Viglas… Trochę się zeźliłem. Taki trzeci pech…
Autostradą pojechaliśmy „pod prąd” chyba z 10km, zanim można było z niej zjechać. W normalnych okolicznościach zawróciłbym i pojechał w dobrym kierunku, ale niestety motocykl wołał już mocno o paliwo, a na świeżo oddanej do użytku autostradzie nie było żadnych stacji. Wróciliśmy więc na naszą drogę nr 16 i w okolicach miejscowości Krivań ok. 10:00 rano udało nam się zatankować. W baku przed dolewką było jeszcze tylko 1,5l paliwa ;).
Dalsza trasa przebiegła w miarę bezproblemowo, chociaż GPS prowadził nas dosyć ekstrawaganckimi bocznymi drogami. Jeszcze przed węgierską granicą, którą przekraczaliśmy w okolicy Putnok, zatrzymaliśmy się ok. 11:00 na poboczu, aby coś zjeść.
Nie, ślimaka nie zjadłem, tylko się z nim zaprzyjaźniłem ;).
Korzystając z poprawiającej się pogody, zrzuciłem z siebie kombinezon przeciwdeszczowy (Monika, jako zmarzluch, została w swoim) i ruszyliśmy na Węgry :). Granicę przekroczyliśmy ok. 11:30.
Wraz z opuszczeniem Słowacji, nasz pech się skończył. Pogoda zrobiła się piękna, GPS prowadził nas bez zająknięcia, jechało się przyjemnie, choć nudno – jak to na Węgrzech bywa :). Z Putnok dojechaliśmy pod Miszkolc, gdzie skręciliśmy w lewo na obwodnicę miasta i bezproblemowo, bez wjeżdżania do centrum, pognaliśmy dalej na Nyiregyhazę.
Ok. 13:00, zaraz za Tokajem, zatrzymaliśmy się aby chwilę odpocząć i się czegoś napić. Byliśmy w drodze już od ponad 8h i powoli zaczynaliśmy czuć zmęczenie :).
Kolejny strzał w stronę rumuńskiej granicy w Petea i postój po paliwo ok. 14:30. W kołach mieliśmy już ponad 560km.
Granicę z Rumunią przekroczyliśmy dopiero o 15:30. Wjechaliśmy tym samym w inną strefę czasową, także od tego miejsca będę używał czasu rumuńskiego, przesuniętego o godzinę do przodu. Przed wyjazdem myślałem, że uda nam się dotrzeć do Rumunii znacznie szybciej, ale niestety pogoda, poniedziałkowy, wzmożony ruch i nasze błądzenie mocno nas spowolniły.
Dalsza trasa biegła przez Satu Mare (które ominęliśmy przedmieściami) i przez Syhot Marmaroski.
Jest tam po drodze fajna przełęcz o idealnym asfalcie, na której – mimo zmęczenia – pierwszy raz naprawdę poczuliśmy frajdę z winklowania.
Potem już było tylko gorzej. Zmęczenie dawało już o sobie mocno znać, a droga, im mniej kilometrów do Borsy mieliśmy, tym szła nam wolniej.
Ostatnie 50km jechaliśmy ponad godzinę i już naprawdę nie umiałem usiedzieć w siodle… GPS przeholował nas po drodze nr 186 (za miastem Syhot Marmaroski), zamiast poprowadzić główną drogą DN1B.
A potem, już przed samą Borsą, wpadliśmy na remonty drogi, które ciągnęły się aż po centrum miasta. Wahadła, pył, korki. Rok temu jeszcze takiej rozwałki tam nie było…
Ostatecznie w Borsie wylądowaliśmy ok. godziny 20:00 (rumuńskiego czasu). Spędziliśmy ponad 14h na moto…
Zatrzymaliśmy się w centrum i byliśmy nieco zniesmaczeni. Nie wiedzieć czemu w pamięci miałem zupełnie inny obraz Borsy. Potem dopiero zrozumiałem, że pamiętałem przejazd obok centrum turystycznego Borsy, który nazywa się Statiunea Borsa. A ta znajduje się jeszcze dobre 10km na zachód. Suma sumarum wylądowaliśmy w rozkopanym, ruchliwym centrum sporego i dosyć brzydkiego miasta.
Nie mieliśmy zielonego pojęcia gdzie szukać kolejek linowych, którymi planowaliśmy następnego dnia wybrać się na wycieczkę po górach, ale na rozwiązanie tego problemu zabrakło nam sił. Zdecydowaliśmy się poszukać jakiegokolwiek noclegu, aby w nieco bardziej sprzyjających warunkach pomyśleć o dniu następnym.
Klasyczne metody szukania noclegu nie bardzo nam szły (jazda po okolicy i szukanie szyldów domów gościnnych), ale z pomocą przyszedł nam GPS. Na mapach znalazłem Pensjonat Laura, dosyć daleko od centrum, za wioską Baile Borsa, już na terenie Parku Naturalnego Gór Maramures.
Podjechaliśmy na miejsce – pensjonat był praktycznie ostatnim budynkiem przy asfaltowej drodze, a wokół mieliśmy tylko zielone zbocza gór.
Lokalizacja nam się spodobała, więc bez kręcenia nosem wzięliśmy pokój od razu na dwie noce. Koszt nienajgorszy – 80 lei za jeden nocleg dwóch osób. A w cenie spory pokój z łazienką, TV, dostęp do tarasu z ławą i krzesłami, a na dworze lodówka, polowa kuchnia, wiata z ławami, grill i miejsce na ognisko. Wypasik :).
Na dzień dobry właściciel ośrodka polał nam do kieliszków lokalnego bimbru – to już taka tradycja, że Rumunia wita nas mocnym alkoholem. Monika trochę kręciła nosem, ale w końcu wypiła :). Mocne cholerstwo!
Zaraz po wejściu do pokoju (ok. 20:30) zawartość kufrów motocykla rozpełzła się nam po każdym centymetrze kwadratowym jego powierzchni, a my – po lekkim odświeżeniu i przebraniu – ruszyliśmy na spacer do sklepu po piwo i kiełbasę. Zapragnąłem zrobić sobie na kolację kiełbaskę z ogniska ;).
Droga do sklepu była dosyć długa, ale z górki. I tak wędrując minęliśmy blokowisko, które wyglądało wyjątkowo biednie a jego mieszkańcy – powiedzmy delikatnie – nie wzbudzali naszego zaufania ;).
Ale nie zaczepieni przez nikogo do sklepu dotarliśmy, zrobiliśmy zakupy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tutaj już szło się gorzej, bo pod górkę, ale wspomagaliśmy się zakupionym piwem ;).
Do naszego pensjonatu wróciliśmy ok. 21:30. Ja ciągle marząc o kiełbasie z ogniska robiłem wszystko, aby plan zrealizować, ale ze względu na późną godzinę i zmęczenie Monice już sił zabrakło. Ostatecznie więc musiałem obejść się smakiem.
Położyliśmy się spać jakoś po 22:00. Zasnąłem w nanosekundę.
Tego dnia pokonaliśmy 817km.