Dzień 1 – 29 czerwca 2015 r.
Pogoda na moment wyjazdu siadła nam idealnie. Nieco mniej idealnie wyszło nam zmieszczenie się z planem startu – wyjechaliśmy spod domu Moniki, po długich bojach dopakowywania, dopiero ok. 8:30.
Postanowiłem obrać tę samą trasę, którą jechaliśmy do Rumunii dwa lata wcześniej z Krzyśkiem. Nie miałem złych wspomnień z przejazdu, więc pognaliśmy przez Pszczynę, Bielsko i Żywiec na przejście graniczne w Korbielowie. Jeszcze po polskiej stronie ok. 10:30 uzupełniliśmy paliwo i pojechaliśmy w stronę Oravskiego Podzamoku.
Już od samej granicy Słowacja zaczęła dawać nam w kość i niestety nie skończyła aż do samych Węgier. Odnosiłem wrażenie, że cały unijny budżet został przekazany na rozkopanie absolutnie wszystkich słowackich dróg na naszej trasie. Remonty, wahadła, korki… Tak szarpanej i nieustannie przerywanej trasy to dawno nie przeżyłem. Na to wszystko po drodze nam trochę popadało – trzeba było zakładać przeciwdeszczówki.
Jechaliśmy przez Rużomberk, Poprad, Preszów i Koszyce. Na internetowej mapie słowacka autostrada wyglądała ładnie, ale w rzeczywistości były to tylko krótkie odcinki przerywane remontami i budową.
W Preszowie mieliśmy też małego pecha. Jadąc przez miasto, wątpliwej jakości asfaltem, trafiliśmy na dwie następujące po sobie wysokie muldy. Nie były to dziury, a dwa asfaltowe wybrzuszenia. Pierwsze wysadziło Monikę z siedzenia jak z katapulty, a gdy właśnie lądowała, najechaliśmy na drugie. „Lądowanie” Moniki trafiło więc dokładnie w moment odbicia zadupka przez amortyzator. Z pozycji kierowcy nie było to jakoś bardzo odczuwalne, ale z tyłu już było silne. Usłyszałem za plecami tylko stłumiony jęk, a gdy na moje pytanie, czy wszystko ok, nie usłyszałem odpowiedzi – obejrzałem się za siebie. Monika siedziała skulona z bólu ze łzami w oczach. Od razu przypomniała mi się historia, w której w podobnych okolicznościach pasażerka motocykla doznała złamania kompresyjnego kręgosłupa. Wystraszyłem się nie na żarty i czym prędzej zatrzymałem motocykl w pierwszym dogodnym miejscu.
Na szczęście mój strach był na wyrost. Z całą pewnością Monika sobie coś naderwała, ale kręgosłup miała w całości :). Uff.
Odpoczęliśmy sobie na poboczu kilkanaście minut nim ból częściowo minął i Monika powiedziała, że możemy jechać.
Po godzinie 14:00 z nieukrywaną radością opuściliśmy Słowację i wpadliśmy na Węgry.
Tutaj, aby nie płacić za winiety, korzystaliśmy z bezpłatnych dróg. Po drodze był Miszkolc, Debreczyn, miasteczko bocianów…
A już niedaleko rumuńskiej granicy – Lidl ;). Z uwagi na opóźnienie z wyjazdem – aby nie marnować czasu – postanowiliśmy nie jeść obiadu i przeżyć dzień na suchym prowiancie i kanapkach.
W sklepie dokupiliśmy tylko jakieś kabanosy, pieczywo, colę i piwo na wieczór.
Na granicę pomiędzy Węgrami i Rumunią w Artand dojechaliśmy ok. 19:00.
Tam skorzystaliśmy z bankomatu, aby zdobyć rumuńską walutę i pognaliśmy dalej, szukać noclegu.
Było znacznie później niż planowaliśmy, więc dojazd w znane mi rejony Belis, gdzie spałem dwa lata wcześniej, nie wchodził w grę. Pognaliśmy drogą nr 1 w stronę Huedin i za miastem Alesd próbowaliśmy znaleźć nocleg przy rzece Repede. Niestety rejon był zbyt zurbanizowany i musieliśmy szukać dalej. Wróciliśmy na drogę główną i kolejny raz odbiliśmy w prawo w okolicy miasteczka Bucea – już zapadał zmierzch.
Tym razem mieliśmy szczęście i udało się nam znaleźć oddalony od drogi gruntowej (a przynajmniej tak nam się wydawało) kawałek równej trawy w lesie, gdzie też ok. 21:00 rozbiliśmy namiot.
Późna pora i rozpoczynający się deszcz nie dały nam już możliwości, aby zrobić cokolwiek, więc po lekkiej kolacji po prostu poszliśmy spać. Dziś jak patrzę na mapę, to nocleg ten musiał wypaść gdzieś w okolicy wsi Birtin – za wiele lasów w tej okolicy nie ma ;).
Tego dnia przejechaliśmy 726km. Na zegarach motocykla widniało 121755km.