Obóz pracy w Anglii

Dni od 9 do 22 – 30.06 – 13.07.2007 r.

No i rozpoczął się ten tytułowy obóz pracy. Z początku zupełnie niewinnie, ale z czasem się rozkręciliśmy na maksa :).

TDM przed fabryką. Tak ją widzieliśmy każdorazowo wychodząc z pracy.

Przez pierwsze dni pracy byliśmy pod czujnym okiem managera fabryki – Denisa. Jak się okazało był to koleś – jak to się mówi – drugi po Bogu w fabryce, który mógł w zasadzie wszystko. Był mózgiem fabryki i bez niego nic się w zakładzie nie działo. Przyjmował ludzi, wyrzucał, ustalał godziny pracy pracownikom, liczby nadgodzin, przydzielał zadania, planował itd. itp. Pilnowaliśmy się więc bacznie, by nie podpaść i wszystkie zadania wykonywaliśmy szybko i chętnie. Tym bardziej, że pracujący w tej fabryce od dłuższego czasu Polacy zgodnie twierdzili, iż Denis był niezłym cwaniakiem, potrafiącym głaskać, chwalić, by następnego dnia wykopać cię z pracy. Współpracownicy mówili,że naturalną rzeczą w tej fabryce było przyjmowanie pracowników i wyrzucanie ich po kilku dniach… Wkrótce i nam dane było to zaobserwować.

Zawias w częściach…
… i już poskładany :). No, to jeszcze ~300 na dziś!

Początkowo pracowaliśmy przy zawiasach z innymi Anglikami, jednak proces ten niemiłosiernie kulał. Elementy składowe zawiasów spawały trzy osoby. Duże fragmenty spawali Polacy – Bogdan i Tomek – i tych mieliśmy od cholery. Małe elementy zaś spawał jeden leniwy Angol i nieustannie ich nam brakowało. Musieliśmy ściemniać na maksa, by wyglądało, że coś robimy…
Na szczęście szybko się to zmieniło. Denis zauważył, że mnie i Arturowi wystarczająco dobrze idzie skręcanie zawiasów, więc Angoli odesłał do innych robót, a my we dwóch zostaliśmy z zawiasami. Artur robił lewe, a ja prawe i poza ciągłymi brakami mniejszych części zawiasów, jako tako wszystko szło. Tym bardziej, że każdego dnia na nadgodzinach za mniejsze fragmenty zabierał się Bogdan i ten to zaraz produkował ich nam całe tony… Starczało na nadgodziny i następny dzień :).

Walczę przy swoim stanowisku.

I w zasadzie większość czasu bawiliśmy się z tymi zawiasami. Czasami odciągali nas do innych prac, jak wcześniej wspomniane wyrównywanie spawów kątówką, pomoc przy linii malarskiej, czy składanie i pakowanie gotowych produktów reklamowych. Ale o tym później.

Nasz normalny dzień w pracy w tym początkowym okresie wyglądał następująco.
Wstawaliśmy o 6:00 rano, szamaliśmy śniadanie, przygotowywaliśmy żarełko do pracy i ok. 7:40 wsiadaliśmy na TDMkę i zasuwaliśmy do pracy. Równe 11km w jedna stronę po zajefajnych asfaltach. Naprawdę okolica była śliczna, a dojazd do pracy wił się przepięknie w pagórkowatym terenie. Niesamowicie można było tam brać zakręty :). Co prawda przez 2 pierwsze tygodnie nie było ani razu dobrej pogody, więc nie dało się z tych przyjemności za bardzo skorzystać, ale gdy w końcu pogoda dopisała – każdy dojazd do pracy to była poezja…
Pracę zaczynaliśmy od 7:00 rano. O 10:00 przerwa śniadaniowa – 15min i dalej do roboty. O 13:00 – niepłatne 30 minut przerwy obiadowej. Spędzaliśmy te przerwy w kantynie, gdzie najczęściej spotykaliśmy się pełnym polskim gronem.

Kantyna. Po prawej siedzi Michał.

Jedynie Mariusz – malarz – często miewał problemy z opuszczeniem linii malarskiej na czas. Linia rządziła się swoimi prawami… Ale to opiszę osobno.
Od 13:30 praca do 16:30. I tu zazwyczaj – jeśli nikt wcześniej nas nie pytał o nadgodziny – sami szliśmy do Denisa z prośbą o zostanie po godzinach. W tych pierwszych dniach zdarzało się, że nie mogliśmy zostać lub pozwalali nam pracować tylko do 18:00. Później jednak, gdy Denis się do nas przekonał, mogliśmy najczęściej zostawać ile tylko chcieliśmy. O 18:00 przychodziła nocna zmiana i z nimi często walczyliśmy do 20:00, 21:00… Najpóźniej skończyliśmy pewnego dnia o 23:30.
Po powrocie do domu z pracy jeden z nas (na zmianę) zabierał się za obiad i najpóźniej pół godziny później – jedliśmy.

Jedna z naszych typowych potraw :).

Zamykaliśmy się zawsze z żarciem w swoim pokoju, bo współlokatorzy trochę nie podchodzili nam do gustów :P. My zresztą im raczej też nie ;).
Po obiedzie – zależnie czy był czas czy nie – albo człowiek szedł się kąpać, albo wychodziliśmy na krótkie rajzy motocyklami… Często też jeździliśmy do Tesco na zakupy, ale to przeważnie staraliśmy się odwalać zaraz po pracy. Graliśmy też sporo na komputerze w Pinball lub Age of Empires. No a spać chodziliśmy koło 23:00…
I tak w kółko! 7 dni w tygodniu, bez przerwy, bez odpoczynku :).

Z ciekawszych wydarzeń z tego okresu były dwie przejażdżki motocyklowe. Pierwsza odbyła się 6 lipca po pracy. Wcześniej pogoda nie sprzyjała wyjazdom, a tego dnia rozpogodziło się, wyszło słońce, zrobiło się ciepło… A że wypuścili nas z pracy wyjątkowo wcześnie (o 16:30), to trzeba było wolny czas spożytkować.
Noo, kolejny raz mogliśmy przekonać się w jak pięknej okolicy mieszkaliśmy! Jak już wspominałem wcześniej, zaledwie 2km od naszego domu znajdowało się wzgórze, z którego rozpościerała się panorama Manchesteru. Także daleko nie ujechaliśmy, gdy już chwyciliśmy za aparaty…

Dalej traska poprowadziła nas przez pola i pastwiska do główniejszej drogi, którą dotarliśmy do New Mills. No to postanowiłem wrócić do domu trasą znaną mi sprzed roku i poprowadziłem Artura przez wzgórza, którymi rok wcześniej pomykałem każdego dnia z Kudżą na plecach wracając z pracy w STP :). Jednak na jednym skrzyżowaniu tej traski odbiłem w prawo spodziewając się, że droga ta zaprowadzi nas do samego Charlesworth…
Wybór okazał się trafny. Dróżka była niesamowicie wąska i urokliwa. Przecinała jak wstęga pola, to pięła się, to zapadała w dół… Kilka serpentyn, przejazd przez mały lasek i… wyskoczyliśmy na naszą trasę z pracy, 2km od domu :).
Druga rajza odbyła się dwa dni później, 8 lipca. Nad głowami wisiały nam co prawda ciężkie chmury, ale zaryzykowaliśmy wyjazd… Chciałem bowiem porobić trochę fotek na dwóch fantastycznych winklach pośród wzgórz :).
Plan się powiódł. Fotki są.

Ale frycowe zapłaciliśmy – wracaliśmy do domu w gradzie :).

W międzyczasie dostaliśmy pocztą nasze kontrakty z agencją KPJ, więc po ich podpisaniu pewnego ranka odwieźliśmy je do Jacky, uprzedzając Denisa, że się do pracy spóźnimy.

Wielką frustracją odbiła się nam pierwsza wypłata. Dostaliśmy marne grosze, a co gorsza stawka za weekend nie była wyższa od standardowej, jak nam to obiecywano. Ale tu z pomocą przyszedł nam Denis. Już nas zdążył polubić, więc osobiście zadzwonił do agencji, by sprawę naprostować. I nie minął tydzień, a wszyscy pracownicy agencyjni zatrudnieni w Cardiem przez KPJ otrzymali list uzupełniający kontrakt, zmieniający stawkę weekendową na 8 funtów :). I druga wypłata, którą otrzymaliśmy, już nie była frustrująca :P. Wręcz przeciwnie. 435 funtów na rękę za tydzień pracy! Istny szok! :D.
Dnia 13 lipca – na którym to niniejszy rozdział się kończy – licznik TDMki wskazywał przebieg 25275 przejechanych kilometrów. Od wyjazdu było już zatem 2662km :).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *