Dzień 4 - 5 lipca 2016 r.
Wstaliśmy jakoś ok. 6:40 rano (polskiego czasu). Ubraliśmy się i bez śniadania zabraliśmy za zwijanie obozowiska. Początkowo ograniczyliśmy się tylko do spakowania wszystkich rzeczy do kufrów, a namiot zostawiliśmy w spokoju.
Nie wiedzieliśmy po prostu, czy damy radę wydostać po mokrej trawie motocykl na drogę. W razie fiaska zmuszeni bylibyśmy obozować kilka godzin dłużej, do wyschnięcia podjazdu. A w takim układzie składanie namiotu okazałoby się bezsensowną robotą.
Ok. 7:10 odpaliłem CBFę i przystąpiłem do próby wyjechania na stromiznę. I oczywiście kicha – ledwie przednie koło wjeżdżało na pochyłość, tylne od razu traciło przyczepność. I zaczął się balet.
Monika próbowała pomagać pchając motocykl z całych sił i już przy pierwszej próbie została obrzucona od stóp do głów błotem wyrzucanym spod koła. Niestety rady na to nie było. Walka z ćwierćtonowym motocyklem na mokrej i trawiastej pochyłości była bardzo trudna już dla mnie, więc zamiana rolami nie wchodziła w grę.
Proces wyjazdu był mozolny. Stojąc na pochyłości i trzymając motocykl na przednim hamulcu, próbowałem delikatnie dodawać gazu, jednocześnie puszczając sprzęgło i hamulec. A gdy tylko czułem uślizg tylnego koła – natychmiast trzeba było silnik wysprzęglić, zablokować hamulec i modlić się, żeby przednie koło nie zaczęło ślizgać się po trawie. Zresztą kilka razy zaczęło i tylko dzięki dobrym podeszwom i asekuracji Moniki udało się utrzymać kobyłę w pionie.
Mniej więcej w połowie górki osiągnęliśmy impas – nie dało się ujechać ani centymetra wyżej, koło buksowało przy każdej próbie ruszenia w tym samym miejscu. Wtedy zaczęliśmy kombinować z podkładaniem czegoś pod koło. Ja trzymałem sprzęta, a Monika szukała po okolicy, co by pod oponę podłożyć. I wybawieniem okazały się… balerinki ;). Wyrzucone kobiece lekkie buty. Monika podkładała je pod tylne koło, co dawało nam za każdym razem ze 20-30cm podjazdu, nim koło łapało trawę i uślizg. Podkładaliśmy te buty pod oponę chyba z 10 razy nim wreszcie pokonaliśmy największą pochyłość i udało się wyjechać na poziom polany…
Uff, gimnastyka z rana jak śmietana. Walka trwała ponad 15 minut… Najbiedniejsza z tego wyszła Monika – przez ładnych parę minut musiałem wydłubywać błoto z jej włosów i dłuższą chwilę doprowadzaliśmy jej ubiór do jako takiej czystości.
Gdy wydostaliśmy motocykl z pułapki, spakowaliśmy namiot, przynieśliśmy na górę bagaże, objuczyliśmy CBFę i dopiero zjedliśmy śniadanie. Nasz termos okazał się tak doskonale trzymać temperaturę, że mogliśmy napić się ciągle jeszcze ciepłej kawy, zrobionej poprzedniego ranka.
Planem na dzisiaj była Szosa Transfograska i zupełnym przypadkiem dzień zrobił nam się niemal bliźniaczy, do trzeciego dnia rumuńskich wojaży sprzed roku. Gdy bowiem wybieraliśmy drogę, którą w stronę Gór Fogaraskich pojedziemy, nie mogliśmy odmówić sobie jeszcze jednego spaceru po Transalpinie ;).
Z naszego biwaku pojechaliśmy więc wprost do Novaci, tam uzupełniliśmy paliwo i równo o 9:00 pognaliśmy podziczyć na winklach :).
Gdy dojechaliśmy do miejscowości Ranca, Monika już była zmarznięta na kość. Wczesna pora i wysokie góry dały o sobie znać. Temperatura nie przekraczała 10 stopni… Zatrzymaliśmy się więc, aby nieco poprawić nasz komfort termiczny i po ubraniu się we wszystko, co mieliśmy, ruszyliśmy dalej.
Tu Transalpina zaskoczyła nas kolejny raz, gdy na szczytowym odcinku wjechaliśmy w chmury. Nagle widoczność zmalała niemal do zera i zrobiło się pieruńsko zimno. Temperatura spadła bodaj do 5 stopni Celsjusza, a my jechaliśmy powolutku w białym mleku. Ciekawe przeżycie :).
Na szczęście stosunkowo szybko wyjechaliśmy z pokrywy chmur na jasną stronę mocy.
Zaświeciło słoneczko, temperatura skoczyła w górę i zjeżdżało nam się do Obârşia Lotrului śpiewająco (z małym postojem na przepuszczenie stada owiec przez drogę :)).
Szykował się kolejny piękny dzionek.
Po pokonaniu najpiękniejszego odcinka Translpiny skręciliśmy w prawo na drogę 7A w stronę Brezoi. Przejechaliśmy po niej kilkanaście kilometrów i gdy natrafiliśmy ok. 10:45 tuż przed miasteczkiem Voineasa na piękną polankę z drewnianą ławą, postanowiliśmy zatrzymać się na dłuższy postój. Mimo wszystko trochę wymarzliśmy, więc zjedzenie ciepłych pulpetów w sosie pomidorowym na drugie śniadanie wydało nam się całkiem sensownym rozwiązaniem.
Jak zwykle w tego typu sytuacjach, gdy tylko kuchenka zaczęła podgrzewać posiłek, pojawił się w naszym pobliżu szczeniak. Ten był jednak bojowy i nieufny. Szczekał na nas i nie dał podejść do siebie bliżej niż na 5 metrów.
Rzuciliśmy mu naturalnie coś do zjedzenia, a gdy sami wciągnęliśmy pulpety, dostał jeszcze puszki do wylizania, nim je wyrzuciliśmy do kosza.
Naczynia opłukaliśmy w rzece, która płynęła obok polanki i po spakowaniu wszystkich zabawek ruszyliśmy dalej do Brezoi.
Te kilometry już pokonaliśmy tranzytowo. W Brezoi zapięliśmy ruchliwą krajową siódemkę, która zaprowadziła nas do Ramnicu Valcea.
Tam skręciliśmy w lewo na drogę DN73C i dojechaliśmy ok. 14:00 do Curtea de Arges. Zaraz za tym miastem zaczyna się Szosa Transfogaraska, więc dopełniliśmy zbiornik paliwa do pełna i ruszyliśmy w stronę przełęczy.
W tym miejscu nadmienię, że przed wyjazdem do Rumunii zaplanowaliśmy całe mnóstwo miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Utrudnieniem w zwiedzaniu był niestety motocykl i nasze bagaże. Nie chciałem zostawiać sprzęta z całym kramem bez nadzoru na parkingu przed np. zamkiem w Branie, czy kopalnią soli Salina Turda. Każde tego typu zwiedzanie oznaczało więc dla nas konieczność wykupienia dwóch noclegów w jednym miejscu, tak aby po przespaniu pierwszej nocy, móc bez bagażu pojechać na zwiedzanie okolicy. Ramy czasowe naszej podróży wymusiły na nas ograniczenie się do jednej lub dwóch takich sytuacji i w pierwszej kolejności chcieliśmy pozwiedzać w ten sposób północno wschodni rejon Rumunii, za Kanionem Bicaz. A gdyby czas pozwolił, to na drugi ogień miał iść rejony Borsy, gdzie kolejkami linowymi można wyjechać na lokalne szczyty. Zresztą, wjeżdżając do Rumunii chcieliśmy od Borsy zacząć, ale pogoda pokrzyżowała nam plany i odwróciła kolejność zwiedzania.
Wszystkie powyższe fakty podaję aby wyjaśnić, dlaczego początek naszej drugiej rumuńskiej eskapady wyglądał niemal identycznie do wyjazdu sprzed roku. Oraz aby wyjaśnić, dlaczego nie zdecydowaliśmy się na odwiedzenie zamku Draculi, który leży u podnóży Szosy Transfogaraskiej…
Tym razem Rumunia była dla nas łaskawa i pozwoliła nam pokonać całą Szosę Transfogaraską w pięknej pogodzie, po suchym asfalcie.
Na początku była oczywiście zapora Vidraru,
... po pokonaniu której przejechaliśmy długi, kręty odcinek, skrywający serce trasy.
U podnóża przełęczy uruchomiłem kamerkę na kasku i pognałem serpentynami w górę z zamiarem nakręcenia całego przejazdu z jak najmniejszą liczbą postojów. Monika z tylnego siodełka robiła zdjęcia, więc przejazd udokumentowaliśmy dosyć solidnie :).
Wjazd południową stroną przełęczy aż do tunelu na szczycie poszedł nam błyskawicznie, a po drugiej stronie ukazał nam się przepiękny widok na całą północną część trasy. Złamałem „embargo postojowe”, aby ponapawać się krajobrazem i zrobić pamiątkową fotografię.
Tutaj mogę powiedzieć, że po raz pierwszy północna część trasy naprawdę mi się spodobała.
W 2013 r. z powodu mgły nawet jej nie widziałem, a w 2015 r. było deszczowo i po mokrym asfalcie jechało się przeciętnie.
Tym jednak razem dopisało nam szczęście i nie zabrakło żadnych czynników dla idealnej jazdy – widoczność mieliśmy pierwszorzędną, pogodę piękną, a asfalt był suchy.
Nawet ruch na trasie nie przeszkadzał za bardzo, aby na pełnej tubie pokonać wszystkie apetyczne serpentyny i zakręty. Zdecydowanie pierwszy raz Szosa Transfogaraska pokaza mi, czym naprawdę jest. Długo skrywała swój sekret… I choć wrażenie, że jest krótka nie ustąpiło, to pierwszy raz poważnie rozważałem, aby zawrócić i wjechać po wszystkich zakrętasach z powrotem na szczyt :).
Monika odniosła podobne wrażenie do mojego i była drogą zachwycona. Dzień ten udowodnił nam, że powrót na Szosę Transfogaraską nie był błędem. Że powrót do Rumunii pozwolił nam odkryć nowe miejsca i zmienić pogląd na temat tych, które już widzieliśmy. Udowodnił nam, że Rumunia może nas jeszcze nie raz pozytywnie zaskoczyć…
Na drugi przejazd po przełęczy się nie zdecydowaliśmy, gdyż woleliśmy znaleźć w miarę szybko nocleg, aby nie spędzać wieczoru na motocyklu.
Obudziła się w nas chęć naprawy zeszłorocznego błędu. Zupełnie spokojnie zjechaliśmy więc z wysokich Karpat, mając pewność, że kwaterę znajdziemy w miasteczku Cartisoara, leżącego u podnóża gór.
I tak też się stało. W wiosce odwiedziliśmy najpierw znany nam sprzed roku sklepik, (gdzie Monika napaliła się na ogromny bochen chleba), a potem ok. godziny 16:45 znaleźliśmy kwaterę za 80 lei. Otrzymaliśmy pokój z łóżkiem małżeńskim i łazienką, a motocykl stanął na zamkniętym podwórzu. W osobnym budynku mieliśmy do dyspozycji w pełni wyposażoną kuchnię i jadalnię, a na zewnątrz lodówkę dla gości, stół do ping-ponga i murowany grill.
Po rozpakowaniu się w pokoju i przebraniu w normalne rzeczy, poszliśmy oczywiście na spacer. W pierwszej kolejności wybraliśmy się po raz drugi do sklepiku, aby dokupić kiełbaski – skoro mieliśmy dostęp do grilla, to grzechem byłoby z niego nie skorzystać. Wracając na kwaterę weszliśmy jednakże na chwilę na teren stojącego przy drodze kościoła z cmentarzem. Furtka była otwarta, więc czemu nie skorzystać?
Kościółek był murowany i wyglądał dosyć leciwie. Niestety nie dało się wejść do środka – Monika jedynie wspięła się cichaczem po schodkach i zajrzała do wierzy dzwonowej. Cmentarz na tle gór wyglądał bardzo malowniczo… Przeszliśmy się w ciszy po alejkach, obejrzeliśmy kilka nagrobków i dosyć szybko ruszyliśmy dalej do naszego pensjonatu.
Aby usmażyć kiełbasę na kolację musiałem rozłupać kilka drewnianych szczap siekierą a potem jakoś je rozpalić pod rusztem grilla. Przy wszystkich tych czynnościach czułem się trochę jak małpa w cyrku, bowiem najwyraźniej ubaw ze mnie mieli miejscowi panowie, siedzący przy stoliku na podwórzu. Gapili się ukradkiem na to co i jak z Moniką robimy i można było wyczuć, że pogardliwie o nas rozmawiają, wiedząc, że i tak nic nie rozumiemy. Monika nie pozostała im zresztą dłużna, korzystając z tego samego przywileju i dziamgotała pod ich adresem po polsku w - jak sądzę - nie mniej wymomownych słowach ;).
Kolację zjedliśmy zatem w nieco „krzywej” atmosferze, ale kiełbasa z lokalnym piwem były pierwszorzędne. Monika zadowoliła się pajdą wspomnianego wcześniej chleba, który zjadła ze smalcem przywiezionym z Polski.
Po kolacji pograliśmy sobie chwilę w ping-ponga (choć raczej były to bardziej wygłupy niż gra),
... po czym udaliśmy się na drugi spacer. Tym razem chcieliśmy obejrzeć peryferie miasteczka, więc weszliśmy w jakąś boczną uliczkę. Wędrowaliśmy dosyć długo pośród bardzo ubogich domów, z których część była z cegieł bez tynku, a inne, wyglądające na bardzo stare, z drewnianych bali. Sporo minęliśmy też malutkich, jednoizbowych, drewnianych domeczków, których dach był zrobiony z blachy. Słowem – bardzo biednie…
Droga, którą szliśmy, nie miała nawierzchni i kręciło się po niej mnóstwo dorosłych i dzieci. Patrzyli na nas jak na zjawisko paranormalne, a Monika nieśmiało i ukradkiem próbowała robić zdjęcia.
Gdy zabudowania się skończyły, wyszliśmy na otwartą przestrzeń i pola. Tam jeszcze Monika zaprzyjaźniła się z uwiązanym do drzewa koniem, nim zdecydowaliśmy się przedostać do głównej drogi DN7C
I tak wędrując sobie niespiesznie, dotarliśmy aż do tablicy wyjazdowej z miasteczka. W zwolna zachodzącym słońcu dane nam było zobaczyć tam przepiękną panoramę Gór Fogaraskich. Widok naprawdę zapadający w pamięć.
Zbliżał się zmierzch, więc powoli wróciliśmy główną drogą do naszego pensjonatu i zamknęliśmy się w pokoju. Oczywiście skorzystaliśmy z dobrodziejstwa prysznica nim udaliśmy się na spoczynek.
Był to kolejny, zdecydowanie bardzo udany dzień :). Pokonaliśmy motocyklem 319km.
Pokonana trasa.
Kolejne dni wyjazdu:
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | Następny =>
Góra strony