Rumunia 2013 (3) | |
Menu: Strona główna Nowości Motocykle Wyjazdy Warsztat Galeria Autor |
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | Następny =>
Dzień 3 - 3 czerwca 2013 Wstaliśmy bladym świtem - jeszcze przed godziną 7:00. Na śniadanko wciągnęliśmy standardowo bułki z pasztetem i kawę 3 w 1 :). Pierwszym naszym zadaniem tego dnia było zdobycie paliwa u podnóży Trasy Transogaraskiej. Dojechawszy więc do Curtea de Arges kręciliśmy się trochę, bo jakoś nie mogliśmy trafić na sensowną stację. Po zatankowaniu ruszyliśmy na północ drogą DN7C. Bardzo szybko trafiliśmy na pierwsze wysokie ściany skalne, przez które droga przebijała się tunelami i mostkami. Napaleni jak dzik na szyszki, przekonani, że to już od razu jest ta najsłynniejsza część trasy, ruszyliśmy z kopyta, jak spuszczeni z łańcucha, zatrzymując się tylko na kilka szybkich fotek. Zatrzymaliśmy się w sumie tylko raz, aby zrobić zdjęcia. A więc jednak! Trasa Transfogaraska była nieprzejezdna... Nie mieliśmy zamiaru oczywiście poddać się bez walki. Mając w głowie wczorajsze słowa chojraków z kempingu, postanowiliśmy rozejrzeć się i sprawdzić, czy ich słowa okażą się prawdziwe i faktycznie będzie się dało jakoś przejechać. Przeszliśmy zaspę śniegu, weszliśmy pod zadaszenie tunelu (gdzie śniegu już nie było) i napotkaliśmy stalowe, zamknięte wrota tunelu. A we wrotach była wąziutka furteczka z wysokim progiem - otwarta! :) Po drugiej stronie tunelu były kolejne zamknięte wrota z kolejną furtką. Ta jednak była arystokratycznie szeroka i bez żadnego progu, więc dało się ją pokonać bez schodzenia z motocykla :). Gorzej jednak sprawa wyglądała już za furtką. Wszystko zawalone było ciężkim zbitym śniegiem, a wydeptana w śniegu ścieżka skończyła się jakieś 20m za wrotami tunelu... Stanęliśmy przed zaspą śniegu, której nie dało się w żaden sposób ominąć. Długa była na ok. 40-50m... Korzystając z ustawionej przez kogoś na krawędzi zaspy drewnianej palety i kilku desek wjechałem jako pierwszy na zaspę śniegu i - po prostu - dalej na śnieg :). Momentalnie moja wycieczka się zakończyła - koła grzęzły i ślizgały się, choć śnieg był tak zbity, że dało się motocykl postawić na bocznej stopce. Po drugiej stronie tunelu zastała nas silna mgła. Lub chmury. Po drogach szalały ładowarki usuwające śnieg, aby udrożnić przejazd. Nic w sumie ciekawego, więc ruszyliśmy w dół, rozrzucając na wszystkie strony śnieg przyklejony do felg motocykli. Niestety widoków nie uświadczyliśmy - wszystko spowijało gęste mleko. Ale fotki koło kilkumetrowej ściany śniegu sobie zrobiliśmy :). Kolejny raz jednak zaskakująco szybko opuściliśmy "serce" trasy, a droga przeszła w typową dla rumuńskich Karpat szosę - krętą, zieloną, wzdłuż rzeki. Także moje wrażenie po wczorajszym pokonaniu Transalpiny było zdominowane zdziwieniem, że Trasa Transfogaraska jest niesamowicie krótka! Pomijając długi dojazd i długi zjazd, sama przełęcz to zaledwie parenaście zakrętów i tunel... Transalpina podobała mi się zdecydowanie bardziej. Tak więc zaskakująco szybko, bo już o godzinie 11:00, byliśmy po drugiej stronie Karpat i patrzyliśmy na mapę, aby zaplanować resztę dnia. I tak siedząc nad mapą uznaliśmy, że jednak Transalpinę trzeba będzie powtórzyć. Chcieliśmy zrobić ją przy dobrej pogodzie, aby w pełni zaczerpnąć przyjemności z jazdy po tak apetycznym, krętym asfalcie. Zgodziliśmy się jednak, że tym razem zaatakujemy trasę od drugiej strony, aby nie pchać się drugi raz po swoich śladach. Celem na dziś było więc dojechanie w okolice Novaci w możliwie najprzyjemniejszy sposób. Mapa pokazała nam, że pomiędzy Transalpiną a Szosą Transfogaraską jest jeszcze jedna droga przecinająca pasmo Karpat - DN7. A od DN7 odbija w pewnym miejscu droga DN7A, biegnąca wzdłuż pasma górskiego i krzyżująca się z Transalpiną. Uznaliśmy, że będzie to najlepsza trasa, która może zapewnić nam najwięcej przyjemności z jazdy. Dużo gór, mało miast :). Obrawszy więc trasę, dosiedliśmy naszych sprzętów i ruszyliśmy w dół resztką trasy DN7C, która kończy się na skrzyżowaniu z krajową jedynką. Tam skręciliśmy w lewo i mało ciekawą drogą tranzytową dojechaliśmy do drogi DN7. Tam znowu zakręt w lewo i - heja! - ruszyliśy pod górę znowu w głąb pasma Karpat :). DN7 jest szeroką i dosyć dobrą drogą tranzytową, więc ruch na niej był spory. Z ulgą więc przyjeliśmy odbicie w prawo w stronę Brezoi na drogę 7A, biegnącą wzdłuż pasma górskiego. Tam po drodze spotkaliśmy kolejną zaporę i niestety ciężkie, deszczowe chmury. Kolejny raz musieliśmy przebrać się za maskotki Michelin, aby uchronić się przed przemoczoną bielizną. I tutaj dobra droga się skończyła. Już teraz nie przypomnę sobie dokładnie, ale przynajmniej połowa tego odcinka biegła przez istną masakrę ze śladową ilością asfaltu. Ciasne nawroty po kamienistym, dziurawym badziewiu były czymś niewątpliwie nowym w mojej motocyklowej karierze, jednak nieustanna walka i szukanie najmniej dziurawego przejazdu po tylu kilometrach w siodle, nie było w tamtym momencie najbardziej wymarzonym przeze mnie zajęciem. Musieliśmy naprawdę mocno uważać, aby nie wmontować się w jakąś większą wyrwę, co zakończyłoby się dziurawą oponą lub widowiskową glebą... Zapięliśmy boczną drogę nr 665 na wschód i po kilku kilometrach, gdy natknęliśmy się na rzekę i drogę biegnącą wzdłuż niej na północ ku Karpatom, uznaliśmy, że może w górze rzeki coś nam się fajnego trafi. Pojechaliśmy na północ i w pewnym momencie zjechaliśmy z asfaltu na drogę szutrową, aby dalej jechać wzdłuż naszej rzeki. Szutrówka była mocno kamienista, co jakiś czas mostkami przeskakiwała z jednej strony rzeki na drugą, ale generalnie oddalała nas od cywilizacji i szansa na biwak rosła z każdym kilometrem. Wreszcie, gdy już oddaliliśmy się od zabudowań na stosonwą odległość, zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Po lewej stronie od naszego kamienistego duktu były fajnie wyglądające łączki, z idealnie równą, zieloną trawką. Aż się prosiło, aby rozbić tam namiot, więc zjechaliśmy na bok, aby rozejrzeć się za fajną miejscówką. I tutaj trochę nasze z Krzyśkiem postrzeganie dobrego miejsca pod namiot się rozminęło. Ja szukałem kawałka trawy ukrytego za jakimiś krzakami lub drzewami, tak, aby nie było widać nas z drogi. Krzyhu z kolei za idealną lokalizację postrzegał szczyt małego pagórka, totalnie na widoku, zaś najlepsze miejsce pod namiot oznakowała mu parę dni wcześniej lokalna krowa. Nie wiem, czy to właśnie odchody tak go zauroczyły, czy coś innego, niemniej, gdy zaczął krowi placek zdrapywać patykiem, zrozumiałem, że naprawdę nie żartuje ;). Nie dałem za wygraną. Spanie na widoku i na krowiej kupie jakoś do mnie nie przemawiało. Wróciłem więc do kamienistego duktu, którym przyjechaliśmy, zostawiając Krzyha zafascynowanego swoim zajęciem. I tak rozglądając się to tu, to tam, nagle po prawej stronie drogi, nad samą rzeką wypatrzyłem małą trawiastą "wysepkę". Dało się do niej zjechać motocyklami, miejsca było wystarczająco na oba sprzęty i namiot, bliskość rzeki dodawała klimatu, a i palenisko było praktycznie gotowe. Miejscówka idealna! O dziwo nawet Krzysiek uznał wyższość znalezionej "wysepki" od swojego pastwiska, więc już po chwili motocykle stały zaparkowane, a my zabraliśmy się za rozbijanie namiotu. Naprawdę, z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że był to najlepszy biwak w moim życiu. To co dobre jednak szybko się kończy. Zapadł zmierzch i trzeba było myśleć o spoczynku. Tego dnia przejechaliśmy 435 km. <= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | Następny => Góra strony |
Copyright (c) by zbyhu |