Czarnogóra

Dzień 9 – 5 maja 2007 r.

Pobudka o 8:00 rano. Chcieliśmy wystartować o 9:00, bo do domu jeszcze ładny hektar :).
Żona Valtera przygotowała nam wypasione śniadanko, więc szybko w komplecie wylądowaliśmy przy stole. A gdy już pojedliśmy, cyknęliśmy sobie kilka pamiątkowych fotek :).

Śniadanko.

Gdy zaczęliśmy się zbierać do drogi, dostaliśmy jeszcze świeże, pachnące, wyprane ciuchy, które wczoraj powierzyliśmy gospodyni domu :). Normalnie brak słów, żeby wyrazić wdzięczność za to wszystko co dla nas ci ludzie zrobili…
Wymieniliśmy się jeszcze mailami i poszliśmy do garażu po motocykle. Kilka pożegnalnych fotek, po czym – po bardzo serdecznych podziękowaniach z naszej strony – na koń! 🙂

Ale i tu jeszcze Valter nam pomógł. Wsiadł w samochód i wyprowadził nas ze swojej wsi, przeprowadził przez centrum Marlibor i wskazał zjazd na autostradę ku granicy z Austrią. Pożegnaliśmy się z nim więc jeszcze raz, już na drodze, po czym – grubo po 10:00 – zapięliśmy piątki na autostradzie :).
Pogoda była zupełnie przyzwoita. Chmury wisiały, ale nie padało, a drogi były suche. Można więc było jechać :).
Niedaleko od Marlibor wjechaliśmy na granicę z Austrią. Opłaciliśmy przejazd za autostradę, przeszliśmy odprawę celną, zakupiliśmy winiety zaraz za granicą i ruszyliśmy co fabryka dała :).
No i w sumie już cięliśmy ile się dało bez zbędnych postojów. Zatrzymywaliśmy się tylko po paliwo ;).
Ok 12:40 na jednej stacji Browar i Manon zamienili się na chwilę motocyklami, ale ponieważ Gosi niezbyt się to podobało, zaledwie po paru kilometrach na małym parkingu wszystko wróciło do normy ;).

Mieliśmy dużo szczęścia, że pogoda zrobiła się taka a nie inna, bowiem w deszczu na autostradzie do Wiednia nie dalibyśmy rady ciąć tak jak wczoraj. Traska wiła się długimi łukami wśród gór. Zasuwaliśmy ok. 130km/h i praktycznie non-stop w pochyleniu. Odcinki proste były marnym procentem całości :). Dla mnie – bajka :). Złoty trzydzieści na budziku i winkiel długi na paręset metrów… A po nim przerzucenie motocykla na drugą stronę i następny tak samo długi winkiel :). Poezja!
Duże wrażenie zrobił na mnie tam też jeden Harley, obładowany dwiema osobami, który leciał na tych winklach 140km/h i nas powoli dochodził, a potem wyprzedził :). Ciekawie wyglądał w tak głębokich pochyleniach :).
Wreszcie ok. 14:00 wjechaliśmy do Wiednia. Chcieliśmy znaleźć drogę E461 na Brno, gdyż była to najdogodniejsza dla nas trasa, a żadnej autostrady do Brna niestety nie było :).
W pewnym momencie, jeszcze na autostradzie, pojawił się pierwszy drogowskaz na Czechy i Słowację, a konkretniej na Bratysławę. Ponieważ jednak nie było nam to po drodze, ominęliśmy ten zjazd. No – nie wszyscy. Manon tam skręcił…
Zatrzymaliśmy się wszyscy – tylko po różnych stronach barierek oddzielających pasy autostrady. My byliśmy po stronie prowadzącej do centrum Wiednia, a Manon po stronie lecącej na Bratysławe :). Uznaliśmy po krótkiej naradzie, że nie ma co kombinować i jeździć pod prąd – zdecydowaliśmy się rozdzielić. Manonowi i tak się spieszyło, a z naszą przelotową się dosyć chłopak męczył ;). Daliśmy sobie więc grabę przez oddzielające nas bariery i… rozjechaliśmy się :).
W dwa już tylko motocykle wjechaliśmy do Wiednia. Tam ciągle kierowaliśmy się na Brno, jednak w pewnym momencie znaki się urwały i znaleźliśmy się na kompletnym wygwizdowisku… Mając więc koniec języka za przewodnika, jakoś po krótkich poszukiwaniach odnaleźliśmy traskę E461 na Brno.
Była to zwykła droga z szerokimi poboczami. Trochę miejscami przypominała serbską autostradę :). I jak to już z nami Polakami bywa, pogorszenie kategorii drogi nie zmniejszyło naszej przelotowej ;).
Około 15:00 znaleźliśmy się przy granicy z Czechami.

Siakiś postój ;).

Trochę powadziliśmy się wtedy w kwestii tego, czy jeść jeszcze w Austrii za resztę euraków, czy po Czechach szukać restauracji przyjmującej karty. I stanęło na tym drugim…
Przeszliśmy drugą tego dnia granicę i jadąc coraz wolniej z racji rozpoczynającego się deszczu, wreszcie zatrzymaliśmy się przed 16:00 w okolicach Brna by coś zjeść. Kiszki nam już solidnie marsza grały.
No i cóż. Po napełnieniu żołądków trzeba było kulać się dalej…

W oczekiwaniu na żarełko…

Lecieliśmy od Brna przez Olomouc na Frydek Mistek i Ostravę. Odcinek ten był najgorszy tego dnia – znowu całkiem solidnie lało, drugi były dosyć wąskie, TIRy waliły całymi stadami, tak, że widoczność mieliśmy zerową przy ich wyprzedzaniu…
Szczęśliwie dojechaliśmy do Ostravy i gdzieś w jej okolicach przypomniałem sobie, że dwa dni nie sprawdzałem poziomu oleju. Rzut oka w okienko wskaźnikowe uświadomił mi suszę panującą w silniku TDMki ;].
Z braku lepszego miejsca na postój, zatrzymaliśmy się na poboczu drogi. Dolałem hurtem przeszło pół litra oleju do silnika, spakowałem graty i mogliśmy ruszać dalej :).
Gdy o 18:00 znaleźliśmy się na przejściu granicznym w Chałupkach, pierwszy raz od kilku dni zobaczyliśmy piękną, słoneczną pogodę. Polska przywitała nas bardzo pozytywnie :).
Wstąpił w nas nowy duch. Już czuliśmy domek, więc na te ostatnie kilometry do Rybnika, nasze turystyki zamieniły się w bolidy sportowe :P. To już nie był spokojny powrót do domu, a wyścig ze wszystkim, co tylko jechało w tym samym kierunku :).
Pod moim domkiem przemknęliśmy przed 19:00. Nie mogłem jednak jeszcze się odłączyć, bo przecież wiozłem Gosię na plecach i kilka Browarowych drobiazgów :).
Wykonaliśmy więc tzw. sprint do Suminy i ok. 19:00 wylądowaliśmy pod domem Browara.
Radocha jego rodziców i nasza ze szczęśliwego powrotu była wielka. Cyknęliśmy sobie pamiątkową fotkę z tego masakrycznego powrotu do domu, po czym dosiadłem TDMkę i pognałem jak dzika świnia do domu.

A tam w oknie wypatrywali mnie już rodzice…

Podsumowanie:

W sumie w 9 dni pokonałem na tym wyjeździe 3142km. Ostatniego dnia zrobiliśmy 642km. Licznik po wyprawie zatrzymał się na przebiegu 21434km.
Motocykl generalnie spisał się dobrze. Zużycie paliwa mimo dużego ładunku i pasażera nigdy nie przekroczyło 6,5l/100km, zaś najniższe w tym układzie wyniosło 4,6l/100km. Rewelacja! Gorszym aspektem jest, iż na te 3kkm z hakiem moto pochłonęło aż 2l oleju :(. Ech, gdzie TDMce do Sevenki!
Motór mimo makabrycznych warunków powrotu i stania pod chmurą w solidnych deszczach nie zastrajkował ani razu. Na śliskich nawierzchniach asfaltów czarnogórskich opony trzymały pewnie i nie dawały żadnych powodów do niepokoju. Kufry sprawdziły się doskonale, a oliwiarka zapewniła dobre smarowanie łańcucha przez całą wyprawę.
Czyli w sumie – jest dobrze :).
Jeśli o Czarnogórę chodzi, to mogę z czystym sumieniem polecić wizytę w tym kraju. Jest naprawdę piękny i niesamowicie kontrastowy. Bieda miesza się z bogactwem, nie pozostawiając wiele miejsca dla „klasy średniej”. Ceny nie są powalające, a wręcz niskie, zaś tak dobrego jedzenia jak tam, to dawno nie jadłem…
Polecam jednak zostawić sobie trochę wiecej czasu na zwiedzanie. 9 dni to stanowczo za mało, by tam dojechać, wszystko zobaczyć i wrócić. Wszystko zwiedzaliśmy w biegu, z motocykla i mało czasu mieliśmy, by odetchnąć. A w niejednym mijescu warto byłoby się na dłużej zatrzymać…