Czarnogóra

Dzień 4 – 30 kwietnia 2007 r.

Wstałem dosyć wcześnie, bo już o 7:30. Pierwszy raz się na tym wyjeździe naprawdę wyspałem! Łóżko było mega wygodne, w pokoju ciemnica, a luki senne dni poprzednich też dały znać :). Nawet nocna pobudka pół godziny po północy, zafundowana nam przez Gerarda i Streetstorma, którzy będąc w świetnych humorach postanowili postrzelać sobie z wydechów, jedynie na krótką chwilę była w stanie wyrwać mnie z rąk Morfeusza. A w ciszy nocnej te strzelanie brzmiało jak strzały armatnie, wykonywane w zamkniętej klatce… Jak się rano okazało, do naszych „działowych” w nocy przybyła z tego powodu Policja, ale cwaniaki nie otwarli im drzwi, więc uniknęli konsekwencji zakłócania ciszy nocnej ;).

Motóry pod naszym motelem.

Umyłem się i o 8:00 poszedłem na śniadanie do tej samej, co wieczorem knajpki. Żarełko było wliczone w cenę noclegu – super sprawa dla kieszeni ;). Co prawda bo wyboru był omlet albo inny omlet, ale zawsze ruszaliśmy w drogę z pełnymi żołądkami.
Plan na dziś był prosty. Krajoznawcze turlanie się do docelowego Ulcinj przez najgłębszy w Europie kanion – Kanion rzeki Tary.
Przed jazdą profilaktycznie uzupełniłem jeszcze olej w silniku i po załadowaniu kufrów na motóra, byłem gotów do drogi. O 9:30 Gosia na plecy i rura!
Podjechaliśmy do Majkovac, gdzie uzupełniliśmy paliwo, po czym zainstalowaliśmy się na traskę do Zabljak, biegnącą wzdłuż wspomnianego wcześniej kanionu.

Pogoda znowu nam sprzyjała, asfalt był całkiem przyzwoity, więc nic tylko jechać. Traska też zaczęła się robić coraz bardziej kręta, a otaczające nas góry były coraz wyższe… W winklach dało się fajnie poskładać – na tyle, że Prot podnóżków nie żałował! 😉

Zatrzymaliśmy się przy punkcie widokowym, gdzie była tablica Parku Narodowego Durmitor oraz jakiś pomnik. Zrobiliśmy sobie tam małą sesję zdjęciową i pognaliśmy dalej.

Ponieważ zaczęły nas otaczać przepiękne krajobrazy, od tego miejsca ekipa nam się zupełnie rozpadła. Każdy jechał na własną rękę, swoim tempem i zatrzymywał się gdzie chciał na fotki i podziwianie widoków.

Szybko z Gosią zostaliśmy sami. Browar wolał czerpać radochę z przeapetycznych zakrętasów, wijących się po dnie kanionu, którym śmigaliśmy, więc pognał jak dzika świnia przodem ;). My z Gosią jechaliśmy wolniej, aby można było pocykać fotki i pokręcić filmiki podczas jazdy.
Muszę przyznać, że piękniejszej rzeki to jeszcze chyba w życiu nie widziałem. Prześlicznie błękitna woda płynąca między świeżo zazielenionymi stromymi górskimi stokami… Jadąc jej lewym brzegiem co chwila wypadało się na różne zakola, z których bieg rzeki był doskonale widoczny. Naprawdę, trudno to opisać… To trzeba zobaczyć!

Dementuję pogłoski, jakobym na tym zdjęciu stawiał klocka :P.

Zatrzymując się co chwila, w końcu kwadrans przed 12:00 dojechaliśmy do starego, wybudowanego pod koniec lat trzydziestych zeszłego wieku mostu, przecinającego kanion na wysokości 170m od jego dna. Z konstrukcji tej rozpościerał się po prostu fantastyczny widok…

Przy tym moście zrobiliśmy sobie dłuższy postój. Czekaliśmy, aż cała ekipa zjedzie się z trasy wzdłuż kanionu, oraz zafundowaliśmy sobie napoje chłodzące, gdyż upał był wręcz niesamowity.
Kiedy już wszyscy odpoczęli i nasycili się widokami, po 12:00 wystartowaliśmy ostro pod górę w stronę Zabljak. Wąska droga wspinała się ciasnymi serpentynami stromo w górę, więc już po chwili naszym oczom ukazały się ośnieżone szczyty pasm górskich.

A gdy w końcu droga przeszła do poziomu, nad głowami zawisły nam ciężkie, granatowe chmury. Jak za dotknięciem różdżki temperatura spadła na łeb na szyję, by zatrzymać się w okolicach 3-5 stopni… Masakra!

Wyjechaliśmy nagle na sporych gabarytów, pustą równinę, na której dorwał nas deszcz. Pierwszy raz na tej wyprawie!
Dojechaliśmy do Zabljak w pełnym deszczu. W mieście zatrzymaliśmy się na chwilę pod zadaszeniem, jednak doszliśmy do wniosku, że jedynym sposobem walki z pogodą, będzie jak najszybsze zjechanie na niższą wysokość nad poziomem morza :).
Początkowo chcieliśmy przebić się przez Park Narodowy Durmitor do drogi nr 18, biegnącej już na Niksi i Podgoricę, jednak przed wjazdem do parku zatrzymał nas szlaban i zakaz wjazdu dla motocykli :|.
Zawróciliśmy więc i pojechaliśmy w stronę Savnik, by tamtędy przedostać się do Niksi.
Droga biegła początkowo przez pofałdowane, suche, totalne pustkowie.

Po prawej stronie, niemal w zasięgu ręki rozciągały się ośnieżone strzeliste góry, a resztę krajobrazu zapełniały beżowo-zielone, jeszcze nie przebudzone z zimowego snu ogromne trawiaste przestrzenie. Wąziutka, dziurawa asfaltówka biegła wśród nierówności terenu jak okiem sięgnąć… Wszyscy zgodnie nazwali potem to miejsce Mongolią :).

Tam właśnie zatrzymaliśmy się na chwilowy postój. A to za sprawą Ilka, który na zapiaszczonym, mokrym asfalcie o mało nie zaliczył gleby, a broniąc się przed tym, doznał jakiegoś urazu stopy. Ale ból w nodze w miarę szybko przeszedł na tyle, że mogliśmy pojechać dalej.
Opuściliśmy w pewnym momencie „Mongolię” i wjechaliśmy w bardziej zalesiony, górzysty teren. Droga nie podeszłaby już chyba nawet pod najgorszą kategorię. Asfalt wąski, dziurawy, zapiaszczony i mokry, a miejscami wręcz przysypany przez osuwiska ziemi i skał… Te odcinki objeżdżaliśmy po naprędce usypanych kamienistych szutrówkach, omijając pracujące nad udrożnieniem przejazdu buldożery :).

To jest skrzyżowanie :). Widoczny wspomniany buldożer.

W gruncie rzeczy nie mam pojęcia którędy dokładnie przez te góry się przebijaliśmy. Żadna z konfiguracji przejazdu na mapie nie bardzo zgadza mi się z tym, co rzeczywiście widziałem… Chyba musieliśmy tam trochę pobłądzić, choć ja jechałem za wszystkimi i totalnie mi to zwisało :).

Gdzieś po drodze. Tu pojechaliśmy „w prawo”.

W jednym tylko miejscu trochę się zaniepokoiłem, bowiem po dłuższym czasie zjeżdżania w dół, co rodziło nadzieję szybkiego dojazdu do lepszej drogi, nagle zaczęliśmy znowu bardzo ostro piąć się w góry. Do tego stopnia, że osiągnęliśmy wysokość, na której jeszcze leżały śniegi… Jak byk, ze 2000 m.n.p.m!
Około 14:00 zatrzymaliśmy się przy jednej takiej kupie śniegu, aby się zebrać w grupę, gdyż rozciągnęła nam się ekipa na kilku kilometrach :).

No i zaczęła się zabawa w śniegu ;). Rzucanie śnieżkami, zjeżdżanie na tyłku z górki, lepienie bałwana… Ubaw mieliśmy po pachy!

Bałwanek :).

Niemiłym akcentem była tylko parkingowa gleba Oleśki, która tak niefortunnie zaparkowała GSa, że zabrakło jej nogi, aby się podeprzeć po zatrzymaniu. Ale szczęśliwie strat większych nie odnotowaliśmy ani na ciele, ani w sprzęcie…
Gdy już się wszyscy zebraliśmy i odpoczęliśmy, trzeba było jechać dalej. Pogoda była ciągle w kratkę. Raz padało, raz nie, a asfalt przeważnie był mokry. Jechaliśmy więc dosyć wolno, by nikomu nic się nie stało. Tym bardziej, że co chwila przy drodze napotykaliśmy „tablice śmierci” nad przepaściami, przy których droga miejscami prowadziła. Tablice ukazywały czasem i całe rodziny, które w tych miejscach poginęły… Przynajmniej tak mówili wszyscy w grupie, bo ja albo ślepy jestem, albo zbyt na jeździe skupiony, bowiem nie widziałem ani jednej takiej tablicy ;).
No i jadąc tak ciągle w dół, w pewnym miejscu na jednej ciasnej agrafce, zatrzymałem się, aby Gosia mogła zrobić fotkę przejeżdżającej koło nas grupy. I tym też sposobem, po chwili, zostaliśmy na samym końcu peletonu. Dogoniliśmy dosyć szybko Prota i Browara, z którymi też potem wspólnie kulaliśmy się krętą drogą w dół. Reszta ekipy pomknęła dużo szybciej od nas. Browar, czując się niepewnie w takich warunkach, jechał do bólu ostrożnie, co po dłuższym czasie wywołało u mnie senność. Irytowałem się w duchu, że w takich warunkach, to do jutra nie wyjedziemy z tych gór…

Turlamy się na dół. Browar bada asfalt :).

Okazało się jednak, że Browar wiedział co robi. Na już praktycznie ostatnim odcinku przed dojazdem do drogi E65, między wsiami Redice i Mioska, na jednym niepozornym zupełnie winklu, a w zasadzie jeszcze przed nim, Browar zaliczył szlifa. To był naprawdę zaskakujący widok! Jechał pionowo, wolno jak rzadko kiedy i w ułamku sekundy już sunął na boku po asfalcie… Szok! Jakim prawem?
Ostrożnie hamując zatrzymaliśmy się z Protem i podbiegliśmy, by pomóc podnieść Browarowi motocykl, z którego już obficie wylewały się resztki benzyny (na licznikach już blisko 200km nakulane, a w górach nigdzie stacji nie było).
Na szczęście Browarowi nic się nie stało, a motocykl w zasadzie też nie odniósł powierzchownie żadnych strat. Uderzenie przyszło na kierownicę i sakwy…
Zepchnęliśmy FZXa na pobocze, zaparkowaliśmy nasze motocykle, by nie blokować przejazdu i zabraliśmy się za sprawdzanie, czy moto w ogóle jeszcze pojedzie.

Ślady po szlifie na asfalcie. W tle ekipa remontowa :).

Przy włączeniu zapłonu w FZXie usłyszeliśmy nieprzerwany turkot pompki paliwa, a po silniku zaczęła lać się benzyna. Browar stwierdził, że musiał spaść przewód doprowadzający paliwo do gaźników. Trzeba było zajrzeć pod zbiornik paliwa…
Zabraliśmy się za rozkręcanie motocykla. W międzyczasie z dołu nadjechał Staszek, który myśląc, że Browarowi mogło skończyć się paliwo, zaniepokojony wrócił się do nas. Taka postawa, to ja rozumiem! Szacun jak byk Staszku!!
Wysłałem ekipie smutasa, że mamy problemy, więc może potrwać nim do nich dojedziemy. Dostałem na to odpowiedź, że poczekają na nas przy najbliższej stacji benzynowej lub restauracji, na trasie do Podgoricy.
Po dłuższej chwili zrzuciliśmy z FZXa bak, jednak wszystkie przewody paliwowe okazały się zdrowe. Włączyliśmy więc raz jeszcze zapłon, by sprawdzić, którędy pompka wypompowuje benzynę.
Okazało się, że lało się przez przelew w gaźnikach. Uznaliśmy więc, że musiał powiesić się któryś pływak w gaźnikach, pozostawiając otwarty przepływ benzyny. Zaproponowałem więc trochę pobujać motocyklem i przechylić go mocno na przeciwną stronę od tej, na którą się przewrócił… I po tej operacji zapłon… Krótkie turkotanie pompki… Sucho! 🙂

Złożyliśmy więc z powrotem motocykl i po dłuższym kręceniu udało nam się go uruchomić :). Co prawda nie pracował najrówniej, ale jechać się dało…
Ruszyliśmy w pościg za ekipą. Zjechaliśmy wreszcie z gór i wpadliśmy na trasę E65. Zrobiło się sucho, ciepło, chmury się przerzedziły, a asfalt wreszcie był dobry :). I znowu lecieliśmy obok skalistych klifów i wzdłuż rzeki Moracza. Piękne widoki!

Mimo utraty paliwa i przeszło 200km bez tankowania Browar dał radę o własnych siłach dojechać do Bioce, gdzie w restauracji zatrzymała się reszta grupy. Gdy tam dojechaliśmy około 16:00, ekipa już pałaszowała cieplutki obiadek przy stolikach przed knajpą. My zainstalowaliśmy się przy stolikach w środku, bo na powietrzu zabrakło wolnych miejsc.
Szybko przekonaliśmy się, jak beznadziejny kelner był w tej knajpie. Sprawiał wrażenie, że nie na rękę jest mu nasza obecność. Był cholernie zniecierpliwiony, czego nawet nie ukrywał, z łaską spisał nasze zamówienia i sobie poszedł. Mnie to nawet raz przesunął (żeby nie powiedzieć popchnął), gdy w drzwiach tarasowałem mu przejście na zewnątrz. Byłem tak zdziwiony, że nie zdążyłem się zdenerwować…
Żarcie jednak w miarę szybko nam podał, więc zjedliśmy co na talerzach było, zapłaciliśmy bez centa napiwku i czym prędzej opuściliśmy to niegościnne miejsce.
Wreszcie, tuż przed stołeczną Podgoricą trafiliśmy na upragnioną od wielu kilometrów stację benzynową, gdzie uzupełniliśmy płyny w motocyklach. Browar już miał w baku suszę maksymalną :).
Dalej traska już była nudnawa. Przelecieliśmy szybkim strzałem przez Podgoricę, a niedługo później, około 17:15 na chwilę zatrzymaliśmy się nad jeziorem Skaderskim.

Po jego szybkim uwiecznieniu na fotkach pognaliśmy jednak dalej na Bar (i nie mówię tu o knajpie, choć piwo już za każdym z nas chodziło :P), gdyż wszyscy już chcieliśmy dotrzeć do Ulcinj.
I tak też się wkrótce stało! Po dojechaniu do Baru rozpoczęła się bardzo fajna, szeroka droga biegnąca wzdłuż wybrzeża. Pognaliśmy nią przodem razem z Pietrą, połykając ze znacznymi prędkościami i w głębokich pochyleniach wszystkie winkle :). I w końcu dotarliśmy do Ulcinj!
Wjechaliśmy do samego centrum, a potem lekceważąc zakaz wjazdu wpakowaliśmy się nad samo wybrzeże, gdzie też chwilę po 19:00 zaparkowaliśmy motocykle.
To był dla mnie najprzyjemniejszy moment wyprawy. Jeszcze kilka dni wcześniej, siedząc w domu przed kompem, oglądałem w necie fotki plaży i starego miasta Ulcinj. A teraz siedziałem na murku, koło jeszcze gorącego silnika motocykla i patrzyłem na ten sam obrazek – na żywo… Uczucie osiągnięcia celu, realizacji tego, na co się tak długo czekało… Coś fantastycznego!
Poszliśmy z Protem i Pietrą przywitać się z morzem, podczas gdy Gerard zabrał się za poszukiwanie noclegu.

Witamy morze ;).

Woda była całkiem ciepła, piasek ciemnawy. Strasznie korciło mnie, żeby wjechać na plażę motocyklem i ciachnąć fotkę na tle starego miasta, ale się powstrzymałem. I żałuję! 😉 Wkrótce nocleg znalazł się sam. Zagadnął nas koleś na drodze, mówiąc, że ma wolne miejsca do spania i miejsce na przechowanie motocykli bardzo blisko plaży. Po rekonesansie decyzja zapadła – bierzemy!
Motocykle zaparkowaliśmy w otoczonym z niemal każdej strony ciasnym podwórku, na środku którego był mały gruntowy placyk czy też ogródek. Miejsca było dosyć dla wszystkich motocykli :).
W pokoju wylądowałem z Marianem i Wojtasikiem. Browar z Gosią mieli pokój zaraz naprzeciwko.
Szybko przebrałem się w cywilne ciuchy i po 22:00 poszedłem na ustalone wcześniej miejsce zbiórki – trzeba było jeszcze przed spaniem na jakie piwko się wybrać :).
Czekając na wszystkich – już jeden browarek padł, a gdy się w miarę skompletowaliśmy – wylądowaliśmy w knajpce „na rogu”, tuż przy plaży. Był tam bardzo miły kelner – zupełne przeciwieństwo poprzedniego. Uprzejmy, cierpliwy, uśmiechnięty i generalnie – bardzo sympatyczny. Zamówiliśmy u niego całą armię sałatek szopskich i sporo piwa :).
Podczas biesiady koło knajpy nagle przejechał długo wyczekiwany przez nas Manon. Wreszcie udało mu się nas dogonić ;). Jechał praktycznie identyczną trasą – łącznie kanionem Tary i Mongolią…
Z Browarem pokazaliśmy mu nasz ośrodek i gdzie może zaparkować motocykl, po czym wróciliśmy do naszej knajpki. Tam już ekipa rwała się do zmiany lokalu, więc chwilę później poszliśmy do pizzerii :). Ja – najedzony sałatką – nie zamawiałem. Obaliłem jeszcze jedno piwo i już ciut po północy, wykończony poszedłem do pokoju spać. Co by nie mówić – dzień był pełen wrażeń!
Padło w sumie niewiele, bo 314km. Licznik zatrzymał się na 19810km.

Trasa wzdłuż kanionu i po górach…
… i pozostały odcinek do Ulcinj.