Czarnogóra

Dzień 3 – 29 kwietnia 2007 r.

Pomimo, iż wcześniej poszedłem spać niż wczoraj, pobudka tego dnia odbyła się nieco później – bo o 8:30. Ale i tak wyspać się porządnie nie było mi dane, gdyż Pietra obudził mnie po 3:00 swoim chrapaniem i nawet naprędce zrobione stopery ze szmaty nie za bardzo pomagały ;). Poza tym ktoś do mnie ok. 4:00 w nocy zadzwonił z nieznanego numeru, co już do reszty mnie rozbudziło.
Rano, po szybkiej toalecie, ubraniu się, spakowaniu i uporządkowaniu łóżek, przed 9:00 poszliśmy wyciągać nasze graty z garażu. Motocykl Pietry – jak wartownik – stał niewzruszony przed drzwiami, dając nam do zrozumienia, że noc przebiegła spokojnie.

Wygrzebywanie maszyn to wcale nie była taka prosta sprawa! W garażu było ciasno jak cholera, a większość sprzętów stała tyłem do wyjazdu :). A tam stromy podjazd… Ale jakoś wspólnymi siłami daliśmy radę wyciągnąć wszystkie sprzęty i po małej rozgrzewce silników, przeprowadziliśmy motocykle na front motelu. Tam też pierwszy raz dolałem do silnika trochę oleju, gdyż okienko świeciło pustkami. Optymistycznie – tylko 0,4l… 🙂
Okazało się, że dzwonił w nocy do mnie Manon. Chciał się dowiedzieć gdzie jesteśmy i czy ma ruszać w pogoń za nami. Dopiero jednak rano się tych szczegółów dowiedział i ok. 9:00 na swym Firebladzie wystrzelił z Rybnika w naszym kierunku.
Uzgodniliśmy, że ruszamy w drogę bez śniadania o 9:30. Na jedzenie mieliśmy zatrzymać się gdzieś po godzince jazdy. Doszło na tym tle do małego spięcia między Gerardem i Pietrą, ale Złota załagodziła sprawę, więc w komplecie opuściliśmy nasz motel. Straciliśmy jeszcze dobrych 20 minut na tankowanie, nim na dobre wystartowaliśmy.
Dosyć szybko wjechaliśmy na „dziwną” drogę. Była ona dwujezdniowa, ale jednokierunkowa. „Dziwna”, bowiem nigdzie nie było widać drogi dla tych jadących z przeciwka, więc do końca nie byłem pewny, czy zza któregoś winka coś na nas po tym lewym pasie nie wyskoczy… :]
Marian nie miał wątpliwości. W pewnym momencie wyprzedził mnie lewym pasem i znikł mi z oczu za szeroką, lewą patelnią, tuż po wyprzedzeniu FZXa Browara. Dojeżdżając do tego winkla usłyszałem zgrzyt metalu o asfalt, chwilę ciszy i ponownie, już dużo dłuższy zgrzyt… Pierwszą myślą było, że komuś na przedzie kufer odpadł, ale moment później, gdy wjechałem na tę patelnię zobaczyłem leżącą na glebie tuż przy zewnętrznej barierze TDMkę Mariana :|. Błyskawicznie podjechałem, włączyłem światła awaryjne, postawiłem moto na stopkę i podbiegłem pomóc podnieść motocykl. Browar już też tam był i we trójkę z Marianem przywróciliśmy motocyklowi pion…

Feralny winkiel i kawałek barierki, przy której moto się zatrzymało.

Okazało się, że Marian poszedł w ślady Rossiego i tak głęboko złożył się w tym winklu, że przyhaczył podnóżkiem o asfalt. Podbiło go to trochę i wyniosło nieco na zewnętrzną zakrętu. Marian złożył motocykl jeszcze głębiej, by zmieścić się w winklu, jednak koła trafiły na poboczny żwirek… I szlif gotowy…
Na szczęście straty nie były wielkie. Kierowca cały, a motocykl nie doznał żadnych mechanicznych uszkodzeń. Jedynie przetarły się lekko Marianowi spodnie na biodrze, a lewa owiewka TDMki i dekielek silnika zostały porysowane.

Na miejscu szlifa staliśmy dobrych 20 minut. Trzeba było odczekać, aż olej spłynie ze wszystkich niepotrzebnie zalanych zakamarków silnika i zaleje te niepotrzebnie opróżnione :). A to chwilę trwało…
Szlif miał miejsce około 10:00, a w dalszą drogę ruszyliśmy trochę przed 10:30. Wybraliśmy drogę przez Rumę i Valjevo, omijając Belgrad szerokim łukiem. I tam kolejne, mniej miłe akcenty… Asfalt zrobił się już zupełnie beznadziejny, a na drodze mieliśmy okazję zetknąć się z Serbskim dresem w rozklekotanym Golfie, który na chama zaczął wyprzedzać naszą kolumnę, wpychając się w praktycznie nieistniejące odstępy między motocyklami. Pietrę to wręcz „przesunął” na drodze, uderzając bokiem samochodu w kufer V-Stroma… 😐 Pietra nie pozostał dłużny i zapodał solidnego kopa w drzwi samochodu ;). Szkoda, że szerokość motocykla uniemożliwiła mu urwanie burakowi lusterka…
Około 11:30 zatrzymaliśmy się na śniadanie przy drodze. Zaparkowaliśmy graty, rozsiedliśmy się wygodnie i po chwili na stole wylądowały – a jakże – sałatki szopskie :).

Gdy pojadłem, dolałem jeszcze trochę oleju do swojego silnika, gdyż po porannej dolewce poziom utrzymywał się zaledwie na minimum… Przy okazji Browar też skorzystał, gdyż od pałowania po autobanie FZX troszkę oleju sobie łyknął :). Miałem przy tej czynności małego stresa, gdyż pod motocyklem znalazłem dużą, świeżą tłustą plamę oleju. Dopiero po dłuższych obserwacjach spodu silnika TDMki i całego parkingu, doszedłem do wniosku, że to nie moja plama. Było ich na asfalcie od cholery i po prostu musiałem nad jedną z nich sprzęta ustawić :).
Gdy już zbieraliśmy się w dalszą drogę, dostaliśmy smutasa od goniącego nas Prota, że razem z Oleśką są już zaledwie 10km od nas. Jednak ekipa miała już dość przeciągającego się za bardzo postoju, więc po 12:30 ruszyliśmy w dalszą drogę, nie czekając na „pościg” :).
Z wolna, jadąc od Valjevo ku Uzicom, zaczęliśmy wjeżdżać w góry. Droga była wąska, dziurawa i wyboista jak jasna cholera. I wiła się w coraz bardziej górzystym terenie.

Około 14:00 zatrzymaliśmy się na chwilę przy polance, z której rozciągał się dosyć interesujący widok, by odsapnąć. Aparaty poszły w ruch, wszyscy trochę połazili, rozprostowali kości i po chwili pomknęliśmy dalej.

Od tego miejsca wziąłem ponownie Gosię na plecy, bo Browarowi tylne zawieszenie na tak dziurawej drodze trochę kapitulowało…
Jak na ironię dla Browara, dalej asfalt trochę się polepszył. Prędkości wzrosły więc i jazda na winklach zaczęła być całkiem przyjemna :). Dotarliśmy więc sprawnie, około 15:00 do miejscowości Uzice.
Ponieważ pogoda była wypasiona i z nieba lał się żar, zrobiliśmy sobie na stancji benzynowej dłuższy popas na schłodzenie organizmów. W ruch poszły lody, woda, Red Bulle… Słońce towarzyszyło nam od początku wyprawy, więc szczerze drwiłem sobie w myślach z nieciekawej prognozy, którą Złota zapodała na forum dzień przed wyjazdem. Nie wiedziałem, i chyba nikt z nas nie wiedział, jaki jeszcze natura da nam wycisk…
Odpoczywając na wspomnianej stacji benzynowej, nagle usłyszeliśmy chrapliwy ryk kręconej do odcinki Vki, wtaczającego się pod dystrybutory Dragstara Prota. Razem z Oleśką wreszcie udało im się nas dogonić :). Powitania, rogale na gębach, fotki…

I już mieliśmy 11 sprzętów w ekipie :).
Po 15:30 wystartowaliśmy w dalszą drogę. W planie mieliśmy przekroczenie granicy z Czarnogórą, więc trzeba było deptać…
Zaczęły sprzyjać nam dosyć w tym drogi. Nagle pojawiła się szeroka, chyba świeżo odnowiona asfaltówka, na której zmieściłyby się miejscami trzy pasy ruchu. Nie miała jeszcze żadnych pasów namalowanych i wiła się przepięknie w górskim terenie. Mankamentem były tylko nieukończone wiadukty, które trzeba było objeżdżać nieraz po zwykłych szutrowych drogach z ruchem wahadłowym.

Jeden z budowanych wiaduktów.

Oczywiście my olewaliśmy sikiem prostym sygnalizację świetlną przy tych objazdach, dzięki czemu wspomniane niedogodności nie spowalniały nas zbytnio ;). Trafiły się też ze dwa dłuższe odcinki z zerwaną do podkładu nawierzchnią, gdzie nieziemsko się kurzyło, a zupełnie nieoznakowany wyjazd z jednego takiego odcinka, wyglądający jak zwykły kilkucentymetrowy krawężnik, spowodował, że połowa z nas wpadając na niego dobiła felgami… 😐 Ale to były tylko fragmenty całej drogi, która jak pisałem, generalnie była szeroka i kręta. Winkle pokonywaliśmy tam z prędkościami nawet wyższymi od 100km/h. Coś pięknego!
Rozpędzeni jak dzikie norki wypadliśmy nagle z gór nad jezioro Zlatarsko. Rozpostarł się przed nami przepiękny widok, a przy drodze, w Kokin Brod, znalazła się zupełnie sensowna restauracja. Było już po 17:00, więc czas był najwyższy, aby coś zjeść, a lepszej miejscówki pod ten cel chyba nie moglibyśmy sobie wymarzyć.

Na obiad nie zabrakło sałatek szopskich, jednak tym razem były one tylko dodatkiem do dań głównych :). I tak z wolna, mając piękny widok na jezioro przez przeszkloną ścianę, uspokoiliśmy buntujące się nam żołądki.
W restauracji umknęły nam blisko dwie godziny i dopiero koło 19:00 wystartowaliśmy w stronę granicy.
Droga znowu zaczęła się wić w coraz to głębszym wąwozie, zwanym Kumanička klisura.

W końcu po obu stronach mieliśmy strzeliste, niemal pionowe ściany skalne wysokie na parędziesiąt metrów. Gdzieniegdzie ściany te wisiały nam wręcz nad głowami, a w innych miejscach droga wpadała w tunele wykute w skale… Coś pięknego!
I tak jadąc, nagle ok. 20:00 wypadliśmy na przejście graniczne. Było już całkiem ciemno…
Odprawa graniczna trochę czasu trwała. Zostaliśmy podzieleni na trzy podgrupy, z których każda została „obsłużona” osobno. Ja byłem w drugiej grupie, więc najpierw czekałem, aby oddać paszport do kontroli, a potem, już za przejściem granicznym czekałem z już odprawionymi na trzecią grupkę.
Wykorzystałem ten czas na regulacje oświetlenia w moto. Długie świeciły mi po koronach drzew na lewym poboczu, a krótkie coś za blisko motocykla…
Gdy już wszyscy przeszli szczęśliwie odprawę, ruszyliśmy dalej, już w całkowitych ciemnościach, otoczeni pionowymi skalnymi ścianami. Jechałem zaraz za Browarem, który jak na te warunki dosyć odważnie sobie poczynał :). Winkle pokonywaliśmy więc w ładnych pochyłach…
Wreszcie dotarliśmy do docelowego Białego Pola (Bijelo Polje), gdzie rozpoczęliśmy poszukiwania noclegu. I jak to już nam się nie raz zdarzało, dyskusje o tym gdzie jechać przeprowadziliśmy na samym środku skrzyżowania, czopkując je dokumentnie ;).
Za szukanie noclegu się nie brałem. Miałem od tego ludzi ;). Gerard, Pietra i Marian byli głównymi poszukiwaczami moteli i – choć chwilę to trwało – spisali się na medal. Już przed 22:00 parkowaliśmy więc sprzęty przed Motelem Durmitor.
Pokój dostałem do spółki z Gosią i Browarem. Łazienka, telewizor, balkon… Nic więcej nie było nam trzeba…
Po szybkim prysznicu poszliśmy do knajpki znajdującej się zaraz obok motelu, gdzie już imprezowała ekipa.

Zamówiłem sobie dwa piwka, chlapnąłem jednego głębszego, którego postawił mi Prot i około północy, wykończony, polazłem spać.
Tego dnia padło zaledwie 386km. Licznik zatrzymał się na przebiegu 19496km.

Dzisiejsza traska.