Anglia

Dzień 70 – 2.09.2006 r.

Wstaliśmy bladym świtem – około 7:00 rano. Pogoda w dalszym ciągu nam sprzyjała. Chmury były, pokrywały całe niebo, ale wisiały wysoko i nie zapowiadało się na deszcz. W rzeczy samej przez cały dzień nie spadła na nas ani jedna kropla. Pogoda więc wymarzona do jeżdżenia – nie za ciepło, bez świetlnych refleksów na szybce kasku… Miodzio!

Zwijamy się do dalszej rajzy.

Opuściliśmy nasze obozowisko około 8:00 rano i pognaliśmy w stronę domu. Oczywiście zafundowaliśmy sobie najpierw postój na pierwszej stacji benzynowej, na poranne mycie i śniadanko :). Oczywiście kawki też nie zabrakło :).

No i potem już nam się nie chciało robić fotek ;).

Potem już znowu rozpoczęła się zwykła gehenna. Jazda z prędkościami 120km/h po niekończących się autostradach…
Polecieliśmy taką samą trasą, jaką śmigaliśmy do Anglii. Najpierw w stronę Ostendy, by potem skręcić w stronę Gent. Tam z kolei polecieliśmy na Antwerpię…
Mapy w Anglii się nie dorobiliśmy, więc lecieliśmy cały czas na mojej, ze skalą 1 do 2 milionów :). Czyli trochę wsiową :). To właśnie było przyczyną naszych kłopotów w Antwerpii…
Wjechaliśmy na jej obwodnicę bez problemów i zaczęliśmy rozglądać się za zjazdem na Genk lub Hasselt. Niestety nie wiedzieliśmy, że takiego nie było. Nasz zjazd prowadził na Eindhoven, które było jednak zupełnie nam nie po drodze. Skala mojej mapy upraszczała sprawę na tyle, że nie wiedzieliśmy, iż dopiero po opuszczeniu obwodnicy Antwerpii właśnie zjazdem na Eindhoven, dojeżdżało się do właściwej trasy na Genk i Hasselt. W rezultacie tego ominęliśmy „nasz” zjazd i… wykręciliśmy rundę honorową wokół Antwerpii :D. Według mapy obwodnica ma około 50km… 😐 Na domiar porażki, na końcu kółka przejechaliśmy przez jakiś płatny tunel, co uszczupliło nasze kieszenie o 5 euraków – każdego z osobna…
Wreszcie opuściliśmy Antwerpię i polecieliśmy na Hasselt, potem na Aachen, by w końcu (po przekroczeniu granicy niemieckiej) dotrzeć do Koln.
I znowu pobłądziliśmy :). Jadąc do Anglii tego miejsca obawialiśmy się najbardziej. Wówczas okazało się być dla nas łaskawe. Tym razem – polecieliśmy błędnie autostradą nr 3 na Frankfurt, nawet nie wiedząc co gdzie zrobiliśmy źle.
Zatrzymaliśmy się na jednej stacji benzynowej na naradę i obiad. Zafundowaliśmy sobie kolejną kawę z hamburgerem w jakimś ShitFood’zie i postanowiliśmy pojechać jeszcze trochę na południe, by w okolicach Montabaur skierować się na autostradę nr 5, która miała nas doprowadzić do docelowej czwórki.
Jedząc nasze hamburgery spotkaliśmy dwóch Niemców, którzy okazali się jednak Polakami mieszkającymi w Niemczech. Ojciec z synem, na dwóch motocyklach. Ojciec mówił płynnie po polsku, a syn, urodzony już w Niemczech miał z tym spore kłopoty… Ale i tak ciekawe spotkanie :).
Polecieliśmy dalej. Odnaleźliśmy nasze połączenie do Wetzlar i pognaliśmy ile droga dała. A nie dawała wiele – dwupasmówka z zamurowanym jednym, remontowanym pasem ruchu. Czyli w zasadzie zwykła droga z ograniczeniem do 80km/h…
Przebiliśmy się w końcu jakoś do Wetzlar i już bez błądzenia trafiliśmy na naszą autostradę. Zaczęliśmy trochę poganiać, gdyż w głowach zakwitł nam pomysł spania w tym samym miejscu, w którym spaliśmy w drodze do Anglii – w lesie pod miastem Gotha. Czas był całkiem realny, żeby to osiągnąć :).
I w zasadzie prawie się udało. Przed zmierzchem dojechaliśmy do Gothy, jednak… ominęliśmy prawidłowy zjazd :). Były bowiem dwa – prawidłowy oznaczony jako Gotha – Boxberg i drugi – do miasta Gotha. My oczywiście zjechaliśmy na ten drugi…
Po objeżdżeniu okolicy, stwierdziliśmy, że coś jest nie tego. Zdecydowaliśmy pojechać dalej, ku Erfurt, żeby sprawdzić, czy nie ma jeszcze jednego zjazdu, ale oczywiście go nie było. Zawróciliśmy więc i już w zasadzie po ciemku pojechaliśmy na zjazd Gotha – Boxberg. I znowu pobłądziliśmy na około 30km…
Jak tylko znaleźliśmy się na ślimaku zjazdowym z autobana, już byliśmy w domu. Do naszego lasu trafiliśmy jak po sznurku, bez problemów – jakbyśmy byli tam dzień wcześniej.
Niestety błoto było również jakby wczorajsze :). Po ciemku, pod ściółką go nie widziałem i… utopiłem Sevenkę po felgi :). Tym razem więc Kudża pchał mnie, żebym mógł wyjechać z tego bagna i tym razem to ja obsmarkałem go od głowy w dół błockiem :). Sorry Kudża!
Wjazd w las był niesamowity. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie… Tylko światło lampy i klimat jak cholera w Blair Witch Project :). Najgorzej, gdy już zaparkowaliśmy graty i silniki zamilkły, a lampy zgasły. Niezły hardcore!
W zupełnych ciemnościach rozbiliśmy namiot. Na obranie dobrego miejsca warunków nie było, więc spanie okazało się hardcore’owo niewygodne. No i tak jakoś też bez flaszki wódki las wydawał się dużo groźniejszy… Gdy już położyliśmy się spać, w głuchej leśnej ciszy co chwila pękały jakieś gałązki pod racicami dzikich zwierząt i po prostu spać się nie dało… To była dla mnie najdłuższa noc z całej wyprawy…
Na licznik doszło 821km w ciągu tego dnia – przebieg całkowity zatrzymał się na poziomie 71968km.