Anglia

Dzień 38 – 1.08.2006 r.

Początek dnia wcale nie zapowiadał tego, co miało się wydarzyć. Nic nie wisiało w powietrzu, żadnych złych przeczuć nikt nie miał. Po prostu rano z Jackiem wstaliśmy, udaliśmy się do pracy i zbijaliśmy drzwi jak zawsze, do 17:30. Dopiero powrót z pracy nieco wymknął się spod kontroli ;].
Wracaliśmy do Dukinfield standardową, oklepaną drogą, we dwóch na moim sprzęcie. Pogoda była dobra, asfalt suchy. Wszystkie strome podjazdy, dziurawe odcinki, kręte zjazdy itd. mieliśmy już za sobą. Raz tylko koleś nam zajechał drogę w Land Roverze, za co solidnie go obtrąbiłem :). Zostało nam już do pokonania zaledwie parę kilometrów z dzielnicy Hyde do Dukinfield – jednak nie było nam pisane dotrzeć tam na motocyklu…
Minęliśmy stacje Shella po lewej i jechaliśmy prosto, zaraz za jakimś kombikiem. Spostrzegłem, że gość wrzucił kierunkowskaz żeby skręcić w lewo, więc przytuliłem się do osi jezdni, aby lepiej widzieć co się będzie działo na skrzyżowaniu i jednocześnie móc szybciej pojechać na wprost, gdy tylko tył samochodu skręcającego zniknie mi z pola widzenia. Skrzyżowanie było ciasne, z kątami prostymi, więc gość musiał wyhamować praktycznie do zera – a my za nim również. Jak gość już skręcał, a ja zabierałem się do skoku na wprost, nagle zauważyłem, że z lewej zaczęła wyjeżdżać na skrzyżowanie jakąś srebrna fura. Nawet się nie przestraszyłem, bo jechałem bardzo wolno – nawet nie musiałem gwałtownie hamować, żeby puścić to wymuszenie pierwszeństwa. Zwolniłem znacznie i obserwując rozwój sytuacji, w wyobraźni już widziałem, jak srebrna bryka przysiada na amortyzatorach, gwałtownie powstrzymana hamulcami na nasz widok. Ale niestety zamiast tego zauważyłem przez szybę samochodu ciemne pukle kręconych włosów kierowcy. Kobitka prowadząca ten samochód patrzyła się w drugą stronę… Bryka (VW Tauran), ostro ścinając zakręt, wycelowała prosto w nas. Wyhamowałem więc już prawie całkiem – na cokolwiek innego nie było już po prostu czasu. To był dla mnie po prostu szok, że do zderzenia w ogóle doszło, bo gdyby tylko kobita na nas spojrzała, ja odbiłbym motocyklem w lewo, ona szerzej pokonałaby zakręt i rozjechalibyśmy się w zgodzie. Ale ona nie patrzyła gdzie jedzie, pewna, że nikomu nie zajeżdża drogi – widziała wcześniej przecież tylko skręcające kombi…
Wszystko co opisuję, to były ułamki sekund, sytuacja rozwijała się błyskawicznie – na jakikolwiek manewr, przy tak małej prędkości motocykla po prostu nie miałem żadnej szansy…
Volkswagen uderzył nas pod kątem, prawą stroną zderzaka. Kierownice skręciło mi maksymalnie w prawo, a sam poleciałem na gębę do przodu. Zatrzymałem się podbrzuszem na skręconej kierownicy, a głową wpadłem na maskę. I w tej mniej więcej konfiguracji – przewieszony przez kierownicę motocykla – upadłem na asfalt, zsuwając się z maski. Sevenka oczywiście przewróciła się razem ze mną. Upadłem na prawy bok, głową w dół. Gdy już leżałem, przez głowę przebiegła mi szybka myśl – już po wszystkim, nie jest źle, jestem cały. To był tylko błysk, nie jakiś długi proces myślowy, bowiem moment później zdałem sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec przedstawienia. Samochód szarżował dalej prosto na mnie! Jak podniosłem wzrok do góry, zobaczyłem zbliżający się do mnie zderzak, a moja prawa noga już praktycznie znikała pod bryką. Zarwałem się jak oparzony, zacząłem wycofywać na raka i spieprzać ile się da. Babka chyba ani na moment nie zdjęła nogi z gazu, ale fakt, że ciągle taranowała prawym kołem przód motocykla chyba mnie i Jacka uratował. Właśnie też przez całe zdarzenie nie miałem pojęcia co się działo z Kudżą – a jak się potem z jego relacji okazało, przeleciał on nade mną, spadł na drogę głową w dół, na plecy tak, że jego głowa znalazła się pod samochodem. Też przeżył mrówki strachu widząc nadjeżdżające koło samochodu i też uciekał co sił…
Udało mi się szybko podnieść i oddalić od bryki, która ciągle jeszcze jechała. Przesuwała ciągle motocykl na środek skrzyżowania i jednocześnie wspinała się na jego przednie koło. W końcu, gdy się na nie wspięła, silnik bryki wszedł na wysokie obroty i zaczął „palić gumę” – swoją oponą o oponę Sevenki. Zmasakrowało też przy tym przedni błotnik w moto. Auto się jeszcze trochę przesunęło i już potem zawisło na dobre, w jakiś magiczny sposób, na motocyklu – koło samochodu kręciło się ciągle w powietrzu na wolnych obrotach silnika, a babka opuściła jego kabinę z krzykiem „It’s my fault, it’s my fault!!” Naprawdę nieźle histeryzowała… Sam jej kazałem wyłączyć silnik i dopiero wówczas zauważyłem, że mój też ciągle jeszcze pracował. Czym prędzej go zgasiłem.
Jacek podniósł się sam i zaraz znalazła się przy nim przechodząca w pobliżu pielęgniarka, a do mnie podszedł jakiś gość i zaoferował się być świadkiem. Podał mi swój numer telefonu, a ja chwyciłem za komórkę i zacząłem trzaskać fotki biednej Sevence, która wyglądała jak wbita pod samochód…

Fotka zrobiona chwilkę po zdarzeniu. Jeszcze cieknie płyn chłodniczy z auta i włączone są światła w CB.

Do dziś nie wiem, na czym się ta fura powiesiła, bo po wyciągnięciu motocykla spod auta (znaczy auto musiało z motocykla zjechać), lagi wyglądały na proste, oba gmole też były proste, tarcze hamulcowe nie klinowały się w zaciskach i generalnie nie widziałem śladu, który wskazywałby na miejsce podparcia samochodu…

Wyglądało to nieciekawie…

Ktoś zadzwonił po karetkę i policję. Pielęgniarka zajęła się sprawczynią wypadku, gdyż ona była chyba w dużym szoku, a nam się fizycznie nic nie stało…
Gdy przyjechała karetka, sanitariusze sprawdzili jedynie czy żaden z nas nie ma krwawiących ran. A że ich nie było, to odjechali…

Po przyjeździe policji, w pierwszej kolejności usunęliśmy pojazdy ze środka skrzyżowania. Policjant wsiadł do Volkswagena, a ja z Jackiem pchaliśmy samochód, gdy ten na wstecznym próbował zjechać z motocykla. To było straszne…

Po usunięciu samochodu…

Potem, gdy już samochód stał na poboczu, podnieśliśmy motocykl i wkulaliśmy go na chodnik.
Zaczęła się papierkowa robota. Spisywanie dokumentów, numerów polis ubezpieczeniowych i dmuchanie w alkomat. Policja od razu przyjęła winę kobiety, więc nie było przynajmniej tu żadnych kłopotów.
W motocyklu urwał się podnóżek kierowcy i klamka sprzęła. Zgięła się mocno kierownica, rozciekł jeden przewód hamulcowy przedniego hebla i został przestawiony mocno ogranicznik skrętu kierownicy. Bak został lekko wgnieciony przez lagę, ale o dziwo nawet się nie porysował. Gmole spełniły swoją rolę… Szyba nie pękła, a kierunkowskaz przedni tylko się zgiął. Lampa cała, lekko draśnięta. Lusterka całe… Twarda sztuka!

O dziwo lagi okazały się proste!

Ale mimo to, motocykl zabrano lawetą do garażu policyjnego. W końcu wina nie była moja, więc oczekiwałem na przywrócenie motocykla do stanu sprzed wypadku…

Trochę się bałem, że widzę Sevenkę po raz ostatni.

Gdy już zabrali motocykl, do domu podrzucił nas radiowozem policjant. Miło :).
Dopiero w domku, po zjedzeniu czegoś, z wolna zaczęło nas wszystko boleć :). Mnie najbardziej napierdzielała lewa kostka – resztę można przemilczeć.
Wpadła do nas jeszcze wieczorem nasza pracodawczyni – Jacky z agencji pracy. Też miło z jej strony. Zabroniła nam jednak pracować dnia następnego, co w pierwszej chwili bardzo mnie wkurzyło. Ale potem doszedłem do wniosku, że wolny dzień przyda mi się na załatwienie (przynajmniej wstępne) potrzebnych zgłoszeń w ubezpieczalniach. Trzeba było przecież zabrać się teraz za walkę o swoje…
Dużo było tego dnia też dzwonienia. Z wielką troską i pomocną ręką przyszli mi najbliżsi – brat, ojciec i mama. Dzwonił też do mnie i wspomagał mnie Marian. I chciałem właśnie w tym miejscu Wam wszystkim za tę pomoc bardzo serdecznie podziękować!
Licznik podczas wypadku stanął na przebiegu 70550km.