Zlot CBF III 2012. | |
Menu: Strona główna Nowości Motocykle Wyjazdy Warsztat Galeria Autor |
Wprowadzenie. Nowy sezon, Forum CBF rozrasta się dynamicznie, więc i na kolejny zlot przyszedł czas. Ustalanie terminu i miejsca zlotu odbyło się w demokratyczny sposób na łamach forum i ostatecznie padło na tydzień po majówce, w miejscowości Kretowniny na Mazurach, w ośordku z domkami o wdzięcznej nazwie Krecik. Całą organizacją zajął się Sadek, Browar rzucił się na organizowanie szybkiej edycji koszulek forumowych, aby można było rozdać je na zlocie, a ja z Raphim moderowaliśmy kampanię informacyjną na forum, aby jak najwięcej osób o zlocie wiedziało i przyjechało :). No i tyle. Urlop na piątek i w drogę! :) Piątek 11.05.2012 Z Browarem ugadani byliśmy na stacji BP za moim blokiem o 7:00 rano. Motór czekał wypucowany jak rzadko w garażu z przebiegiem 86306km na szafie. Załadowałem kufry na sprzęta i równo o 7:00 wylądowałem na BP. Browar podjechał po 20 sekundach ;), więc od razu pognaliśmy w stronę Katowic po A1 i A4. W Katowicach trochę korków - w końcu poranek, piątek, zwykły dzień roboczy. A z kuframi ciężko się było przepychać ;). Odbiór koszulek poszedł nam sprawniej, niż sądziliśmy, więc chwilę po 8:00 już lecieliśmy do Zawiercia, gdzie znaleźliśmy się parę minut przed 9:00. Dopakowanie bagaży i czekanie na Raphiego, który leciał do nas z Krakowa, pochłonęło nam jakieś 40 minut, więc ostatecznie start w trasę na Mazury wypadł tuż przed 10:00 :). Potem była Częstochowa, przez którą przelecieliśmy szybko, acz nerwowo, bowiem ruch był ciężki i wszystko tasowało się na przelotówce. A dalej już nudna dwupasmówka do Łodzi. Do tej pory prowadził nas Raphi, ale na ten odcinek ja wyskoczyłem na prowadzenie, zapiąłem 160km/h i tak sobie lecieliśmy. Wiedziałem, że za Łodzią są już gorsze drogi i to jest ostatni odcinek, gdzie można podgonić. To podganianie zatarasował nam na moment dosyć duży korek, który oczywiście ominęliśmy pasem awaryjnym. Na jego końcu okazało się, że na skrzyżowaniu ze światłami doszło do poważnego wypadku z udziałem Karetki Pogotowia i ruch na wprost był zamknięty. Na środku skrzyżowania stał śmigłowiec i jakieś rozbite auto, a w rowie leżała Karetka. Pewnie przelatywała na sygnale na czerwonym świetle i ktoś ją zdjął... Na feralnym skrzyżowaniu ruchem sterowała Policja i kierowała wszystkich z głównej drogi w prawo. Zauważyłem jednakże, iż na tej drodze po prawej ludzie dojeżdżają normalnie do zablokowanego skrzyżowania, skręcają w swoje prawo i jadą dalej po DK1 w stronę Łodzi. Więc jak tylko Pan Władza skierował nas w prawo lizakiem, grzecznie go posłuchaliśmy, objechaliśmy za skrzyżowaniem wysepkę rozdzielającą pasy, zawróciliśmy w mało legalny sposób, wróciliśmy na zatkane skrzyżowanie i po zmianie świateł na zielone, skręciwszy w prawo pognaliśmy jakby nigdy nic dalej ku Łodzi :). Pierwszy solidniejszy postój wypadł nam przed samą Łodzią na stacji BP. Przez poganianie zrobił nam się wirek w bakach i motocykle wołały jeść. Roksi zresztą wołała o to samo. Bez Hot Doga nie mogło się obyć :). Posileni, napojeni i zatankowani ruszyliśmy zmierzyć się z Łodzią. I tu zemścił się na nas komunikat Raphiego, wypowiedziany jeszcze przed domem Roksi, a który powinien mnie już wtedy zaniepokoić w najwyższym stopniu: "Wczoraj wgrałem nową Automapę i jeszczę jej nie ogarniam." :P Automapa ustawiona była oczywiście na tryb "Jedź tam, gdzie jest największy korek". I zamiast objechać Łódź wokół, wzdłuż DK1, po szerokich trzypasmówkach, wbiliśmy się w samo centrum, gdzie było samochodów jak Chińczyków, co drugi pieszy był pijany, co trzecie auto zajeżdżało nam drogę, temperatura sięgała 40 stopni i mieliśmy tylko jeden pas ruchu, więc z kuframi nie dało się przepychać. Słowem - rzeź. Po paru minutach takiej jazdy upał dał nam taki wycisk, iż przepychanie się z kuframi uznaliśmy za zupełnie możliwe :). Ale niestety okazało się, że i moja CBFa dostała w tych warunkach po dupie... Zaczęło się od tego, że Raphi nagle zwrócił mi uwagę, że ksenon mi nie świeci. Pierwsza moja myśl była taka, że albo żarnik umarł albo najzwyklej zgasł. Wyłączenie przetwornicy i ponowne jej uruchomienie mogło na tę ostatnią przypadłość być lekarstwem, więc niewiele myśląc, wyłączyłem stacyjkę na chwilę podczas jazdy, włączyłem z powrotem i nacisnąłem na rozrusznik. Mimo szumu wiatru w kasku, usłyszałem jakieś żałosne rzężenie rozrusznika, które nie dało rady odpalić silnika... Od razu wiedziałem, że jest źle. Korzystając z tego, że ciągle się toczyłem, puściłem sprzęgło mając zapięty bieg i silnik zagadał "na pych". Zjechaliśmy jednak na pierwszą napotkaną stację benzynową, aby sprawdzić, co się z motocyklem dzieje i tam po zgaszeniu silnika potwierdził się totalny zgon akumulatora. Ładowanie zniknęło... Spalił się zapewne alternator... A więc na 90% koniec wycieczki... Dupa. 250km od domu, jakieś 350km do celu. I w moto nie ma prądu. Trzeba było zdecydować, co robimy dalej... I znowu chwytając się złudzeń uznaliśmy, że to dalej wina akumulatora i jak tylko wyjedziemy z zatkanej Łodzi, aku zacznie się po prostu ładować i problem sam się rozwiąże :). I podług tej myśli, odpaliliśmy bestię na pych i po prostu pojechaliśmy dalej :). Wreszcie Łódź została za naszymi plecami. Ale nie ujechaliśmy nawet 20km, a pojawił się nam przed nosem gigantyczny korek... Znowu trzeba było ryć się na chama środkiem między samochodami, co z uwagi na awarię, która wisiała mi nad głową i możliwością nagłego unieruchomienia silnika, było dosyć stresujące :P. Gdzieś w ferworze przepychanki zagubił nam się Browar. Zjechaliśmy więc z Raphim na przystanek autobusowy, aby na niego poczekać. Zgasiłem silnik, a od Raphiego dowiedziałem się, że ksenon chwilkę działał po opuszczeniu stacji benzynowej w Łodzi, ale bardzo szybko zgasł. No i cóż. Za bardzo żal mi było olać zlot, na który tyle czasu się napalałem. Co więcej, zawracając do domu zepsułbym wyjazd nie tylko sobie, ale też całej ekipie, która przecież nie zostawiłaby mnie samego (chyba :D). Uznałem więc, że co ma byc to będzie - jadę dalej ;). Skoro wyjechałem z Łodzi i przejechałem te kilkanaście kilometrów, to przecież jakoś do celu dojadę. W końcu to tylko 330km ;). Odpaliliśmy parcha na pych i w drogę! :) Teraz już szyk był zwarty, tj. Raphi prowadził, ja jechałem w środku, a Browar zamykał stawkę. W ten sposób siedziałem cały czas w klamrze motocykli ze sprawnym oświetleniem. Mój ksenon obraził się na zbyt niskie napięcie. No, muszę przyznać, że jechałem i wyprzedzałem trochę z duszą na ramieniu. Altek mógł do reszty wyzionąć ducha w każdej chwili bez ostrzeżenia, co skutkowałoby praktycznie natychmiastowym unieruchomieniem silnika. Naprawdę nie chciałbym w takim momencie akurat wyprzedzać ;). Jazda zrobiła się więc nie tylko denerwująca, ale i męcząca. Uznaliśmy bowiem, iż postoje nie będą służyć mojemu motocyklowi i jechaliśmy zupełnie bez żadnych przystanków. Z wyjątkiem tego ;) Przy stacji była restauracja, więc uwinęliśmy się z tematem szybko i można było gnać dalej. Ze schabowym w żołądku jechało się zdecydowanie przyjemniej ;). No i tak jakoś kilometry uciekały, a moto nie wykazywało objawów pogorszenia swego stanu. Coraz bardziej wierzyłem, że dojedziemy :). Ciekawie było, gdy na kilka kilometrów przed celem naszej podróży zatrzymał nas przejazd kolejowy. Obawiałem się, że stojąc przed szlabanem silnik się zagrzeje, wentylator włączy i wyssie resztki elektronów z aku i altka. Zostawiłem więc Raphiego i Browara pod szlabanem, a sam z Roksi... zawróciłem i pognałem 2-3km przed siebie :). Potem znowu zawrotka, powrót pod szlaban i... Kurde, dalej zamknięty! :P No to kolejna rundka i ta druga już na szczęście wystarczyła :). Dojazdówka do Kretowin była piękna. Nawet ja, podenerwowany awarią i skupiony na jeździe jak rosyjski kontroler lotów, zdołałem to zauważyć. Genialna wąska i kręta asfaltówka, biegnąca przez świeżo zazieleniony las... Rewelacja! :) No a potem ok. 18:00 dojechaliśmy do Kretowin. Tam zatrzymał nas szlaban przed ośrodkiem i przez dłuższą chwilę nie pojawiał się nikt, kto by do tego szlabanu pasował. Zgasiłem więc silnik i wtedy właśnie pojawił się Naczelny Organizator Zlotu - Sadek :). Wpuścił nas od razu na teren ośrodka, ale że dojazdówka już była szutrowa i odpalanie mojej CBFy na pych byłoby kłopotliwe, musieliśmy ją pod domki zapchać :P. Wszyscy więc już obecni na zlocie mieli ubaw po pachy, gdy zobaczyli dwie wjeżdżające do ośrodka CBFy, za którymi biegiem pchana była trzecia :P. Zmachani i mokrzy od potu jak szczury, wreszcie dopchaliśmy sprzęta pod jakiś domek. Potem okazało się, że mój domek jest w zupełnie innej części ośrodka, gdzie znowu trzeba było moto przepchać, ale to już jest nieistotne ;). Po kąpieli i przyssaniu się do piwa (po które w międzyczasie pojechał Raphi z Browarem), wreszcie można było rozpocząć łazikowanie :). Ośrodek był śliczny. Domki dwu i czteroosobowe porozrzucane były po naprawdę sporym terenie. Zielono, czysto, schludnie - naprawdę śliczne miejsce. Cały ośrodek zlokalizowany jest na szerokim "półwyspie" - z trzech stron omywają go czyste jak łza wody jeziora Narie. Bez dwóch zdań - przepiękne miejsce. Gdyby leżał bliżej Rybnika, na pewno często bym tam bywał :). Rozpoczęcie ogniska trochę nam jednak pokrzyżował intensywny deszcz, przed którym schroniliśmy pod wąskim daszkiem budynku wypożyczalni sprzętu do pływania. Budynek stał blisko paleniska, nad samym jeziorem. Mieliśmy więc widok na molo, łódki, rowerki wodne i całe jezioro :). Przy tak intensywnej ulewie jeziorko wyglądało klimatycznie... I tak nadeszła godzina 1:00 w nocy, kiedy to uznaliśmy, że na dziś wrażeń nam wystarczy i udaliśmy się do domku spać. Sobota 12.05.2012 Wstaliśmy już o 8:30. Z łóżek wygonił nas chłód, głód i pragnienie. I to był problem, bowiem nikt z nas nie miał odpowiedniego przygotowania śniadaniowego. W związku z tym udałem się na obchód domków i wśród zlotowiczów razem z Raphim próbowaliśmy zorganizować chleb i herbatę. W planach dnia była jakaś objazdówka po okolicy, ale zrodził nam się dwojaki problem. Po pierwsze - trzeba było "odparować" po nocy. A po drugie - na 13:00 Sadek zorganizował obiad dla wszystkich zlotowiczów, więc wyjazd np. po 11:00 praktycznie mijał się z celem. No, a ja miałem naturalnie swój problem z motocyklem, więc z objazdówki automatycznie wypadałem. Ponieważ do obiadu Raphi też się nigdzie nie wybierał, postanowiliśmy trochę posprawdzać mój motocykl. Sadek załatwił nam miernik, więc można było już na 100% zdiagnozować usterkę. Zamieniliśmy się z Raphim akumulatorami i odpaliliśmy moją bestię. Zaskoczyła bardzo chętnie. No ale ładowanie było - tak jak przyszpuszczaliśmy - szczątkowe. W porywach sięgało 12,3V... Czyli miałem zgodnie z przewidywaniami upalony altek i tylko pozostawało modlić się, aby nie spalił się do reszty w drodze do domu. Wsiadłem z Sadkiem do jego świeżo nabytego Samuraja, a Browar i Raphi zabrali na plecy Roksi i Dianę. I w takim składzie pognaliśmy do Morąga..., "Zaokrętowaliśmy się" na pokład, a Sadek z Raphim i Dianą usiłowali rozwinąć maszt, by wydostać jacht z przystani. No i potem wróciliśmy już na zlotowisko do Kretowin, zahaczając po drodze o sklep, aby wyposażyć się na wieczorną balangę i poranne śniadanko. Sadek od tego sklepu dał mi poprowadzić swojego Samuraja :). Masakryczne autko! Kierownica zdawała się nie być przymocowana do kół, wszystko się w środku telepało, hamulce były symboliczne, ale... po terenie śmigało to to jak ta lala :). Po powrocie do ośrodka z Roksi, Dianą i Browarem poszliśmy na sprężynowe huśtawki dla dzieci trochę się powydurniać. Oczywiście już z piwkiem w ręku ;). I bawiliśmy się tam tak dobrze, że aż Raphi zaczął nas ścigać telefonem, abyśmy zleźli do wszystkich, do ogniska. Niedziela 13.05.2012 Pobudka - wcześnie rano, jakoś koło 8:00. Noc była pieruńsko zimna, a poranek nie był wiele lepszy. Wróżyło nam to dosyć chłodny powrót do domu :). O 8:30 pod nasz domek podjechał już gotowy do drogi powrotnej Browar. Dopiero gdy ruszyliśmy wyszło na jaw, jak bardzo jest zimno :). Nie byliśmy przygotowani na temperatury rzędu 6 stopni, więc wszystkim tyłki ostro wymroziło. Ja dodatkowo nie mogłem odpalić grzanych manetek, a rękawice miałem takie trochę letnie :). No, w stosunku do 40-sto stopniowego upału sprzed dwóch dni, gdy jechaliśmy na zlot, te 6 stopni to naprawdę było przegięcie ;). W Ostródzie złapał nas przejazd kolejowy - perfidnie zamknął nam się przed nosem. Musiałem zatem jeździć w kółko - obawiałem się, że jak się wentylator włączy, to może silnik zgasnąć ;). Więc bujałem się po bocznej dróżce tam i z powrotem 3 razy, nim wreszcie przejazd się udrożnił. Po nieco ponad godzinie jazdy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, aby dotankować sprzęty i jakoś dozbroić nasze odzienie :). Każdy założył na siebie, co tylko miał w bagażu, a ja dokupiłem na stacji zwykłe materiałowe rękawiczki robocze, które założyłem pod zwykłe motocyklowe. Oczywiście rozgrzaliśmy się jeszcze na stacji herbatką, nim ruszyliśmy w dalszą drogę. No i wtedy rozpoczął się przekładaniec :P. Gdy były dwa pasy ruchu, a Policja jechała prawym, a my lewym, to Browar ustawiał się przy osi rozdzielającej pasy, ja z jego lewej i "chowałem się" za nim, aby mnie Stróże Prawa i Porządku nie zobaczyli bez świateł ;). Chwilę później droga zwęziła się do jednego pasa, więc nastąpiło przetasowanie i wylądowaliśmy za radiowozem... Schowałem się więc za kufry Browara, jadąc za jego motocyklem idealnie w osi, jakieś 15cm za jego tylnym kołem :P. Zabawa w ciuciubabkę była przednia i na szczęście się udała - na innym odcinku z dwoma pasami ruchu udało nam się wyprzedzić Policjantów i pojechaliśmy dalej bez zawierania z nimi bliższej znajomości :). Ok. 14:00 wylądowaliśmy w Łodzi na stacji benzynowej, na której ujawniła się awaria w moim motocyklu. No i tak jakoś jechaliśmy dalej. Zrobiło się ciut cieplej, moje moto szło do przodu bez żadnych dodatkowych objawów braku prądu i zwolna coraz silniej wierzyłem, że do domu dojedzie :). O 17:00 wylądowaliśmy w Zawierciu. Tam zostaliśmy przez Roksi poczęstowani herbatą i chwilkę sobie odsapnęliśmy po przejechanych kilometrach. Podsumowanie Zlot jak najbardziej udany! Było bardzo fajnie, choć sama jazda dla mnie była dosyć nerwowa i denerwująca. Nie mogłem mieć pewności, czy moto nie umrze do reszty w jakimś wypierdowie. Nie wspominając, że jazda przez całą Polskę na motocyklu bez świateł nie należy do przyjemności ;). Ale udało się, a moto pokonało ze zjaranym alternatorem okrągły tysiąc kilometrów :). Pozostaje tylko czekać na jesienny zlot :). Epilog Kilka dni później odstawiłem moto do serwisu Hondy. Alternator faktycznie okazał się spalony na jednej fazie. I został w przeciągu trzech tygodni wymieniony w ramach akcji serwisowej bezpłatnie :). |
Copyright (c) by zbyhu |