Kletno Hardcore Weekend 2009 | |
Menu: Strona główna Nowości Motocykle Wyjazdy Warsztat Galeria Autor |
Kletno opisywałem już nie raz, więc nie planowałem początkowo umieszczać relacji z tego wypadu na stronie. Jednak liczne perypetie, jakie przytrafiły mi się na tym wyjeździe, skłoniły mnie jednak do skreślenia kilku zdań... Wyjazd niniejszy odbył się w dniach 25-27 września 2009 r. Rodzice z ekipą wujów mieli wyjechać do Kletna wczesnym popołudniem w piątek, a ja umówiłem się z Browarem, że wystartujemy w okolicach godziny 16:00, zaraz po pracy. Ynciol z Basią mieli dojechać w sobotę. Pogoda była wypasiona, więc start odbył się zgodnie z planem. Sama traska - znana nam już doskonale - nie była żadną rewelacją. Jechaliśmy dosyć powoli i zachowawczo - w końcu Browar miał mocno obciążonego sprzęta żoną i bagażami, a Big One sam w sobie już też swoje lata miał, więc nie było co go męczyć ;). Po drodze, już w okolicach Kłodzka, podłączyli się do nas Cezsek na swoim wielkim jak meblościanka Intruderze i Zołza na swojej upstrzonej kwiatkami CBF600. Zjechaliśmy na Lądek Zdrój, na słynną już, "księżycową" drogę i jak na rodeo pognaliśmy przez las. I tam właśnie zaczęła się zabawa... Nagle na wyjściu z jednego winkla zmuliło mi na chwilę silnik, jakby przytkało się coś. Przegazowałem na sprzęgle sprzęta i pogoniłem dalej. Jednak na następnym winklu - znów to samo. Silnik zaczął przerywać i kaprysić, szczególnie w dolnych zakresach obrotów. Przegazówki aż pod odcięcie (a nóż to jakiś syfek przytkał wtryskiwacz?) nic nie pomagały... Starałem sie więc jechać o bieg wyżej, gdyż na wyższych obotach silnik chodził poprawnie. Nie muszę chyba wspominać, że od razu jazda zrobiła się dzika i znacznie szybsza, przez co trochę uciekałem pozostałym. Jakoś wreszcie, na kapryszącym silniku, dotarliśmy do Kletna. Okazało się, że wyprzedziliśmy moich rodziców - jeszcze nie dotarli ;). Silnik przerywał dalej. Wyraźnie, nawet na biegu jałowym skubało coś obroty, przerywał jakby jeden cylinder. Humor totalnie mi się zważył. Potem było zakwaterowanie, spacer z naszego domku do knajpy Biker's Choice (tym razem mieszkaliśmy dużo poniżej restauracji - ze 2-3km), na miejscu obiad i... impreza :]. W sobotę rano postanowiłem rozkręcić motocykl i spróbować zajrzeć do świec. Dostęp do nich okazał się bardzo fatalny - nawet po zdjęciu baku wyciągnięcie fajek ze środkowych gniazd okazało się niemożliwością - bez odkręcania cewek... Poległem więc po całości. Mimo wszystko podjąłem próbę wyjazdu z całą ekipą na przejażdżkę. Ludziska planowali pobujać się po górach i winklach, niekoniecznie tylko w Polsce. Wróciłem na kwaterę i walnąłem się spać :]. Wszyscy wyjechali, więc nie miałem nic lepszego do roboty :]. Na imprezie zdecydowanie dużym wzięciem cieszyły się wszelkiej maści nakrycia głowy - peryki, kaski typu orzeszek, braincapy itd :]. Ubaw mieliśmy po pachy... Ponieważ byłem do niczego, urwałem się z imprezy i z buta, po tej ciemnej drodze co wczoraj, polazłem do domku. Znowu przeżyłem ten klimacik egipskich ciemności oświetlanych ekranem komórki i nawet tym razem spotkałem po drodze jakiegoś zwierza. Ciemno było, ale w bladym świetle koma rozpoznałem kształt borsuka. Heh, chyba widziałem takie bydle pierwszy raz w życiu ;). Gdy dotarłem do domku rozpoczął się wietnam. Spawanie, gorączka, dreszcze i co tylko jeszcze można wymyślić. Jak już mnie w kiblu sponiewierało, to potem poniewierało mną jeszcze całą noc - nie mogłem spać, majaki gorączkowe budziły mnie co pare minut. Było mi przeraźliwie gorąco lub przeraźliwie zimno. I tak w kólko, do białego rana... W niedzielę wstałem pełen werwy i energii życiowej, gotowy do pokonania traski ok. 200km na defektującym motocyklu :]. Z rana walnąłem sobie herbatkę w Biker's Choice i położyłem się na ściółce na krawędzi lasku przy restauracji, aby sobie w spokoju pozdychać. Umówiłem się z rodzicami, że jak opuszczą domek, to podjadą do mnie na górę i razem poturlamy się do domu. Wśród zlotowiczów okazałem się jednym z wielu, których poprzedniego dnia pokonała grypa żołądkowa. Mnóstwo osób miało podobne problemy do moich :]. Musiał akurat panoszyć się w Kletnie jakiś wirus, więc poskładało co mniej odpornych. Minęło półtorej godziny, zjawiły się Ynciole i Browary, a rodziców dalej nie było. Gdy więc wszyscy byliśmy gotowi do drogi (powiedzmy :P), pożegnaliśmy się z jeszcze obecnymi i zjechaliśmy w dół. Przy moim domku spotkałem echo - wszyscy już pojechali... No cóż, w takim wypadku postanowiłem wracać z Browarami. I choć jechało mi się ciężko, bo prędkość podróżna nie pozwalała mi osiągać obrotów "spokojnej" pracy silnika, wytrzymałem aż pod Nysę :P. Tam jednak ekipa postanowiła się zatrzymać i zrobić sobie sjestę nad Jeziorem Nyskim. Ja jedyne o czym marzyłem, to znaleźć się jak najszybciej w domu, więc uznałem, że się odłączę. Pognałem więc dalej sam... No i co tu dużo pisać. To była jedna z mniej bezpiecznych jazd w moim życiu. Aby wydusić z silnika płynną pracę, trzeba było go trzymać cały czas na wysokich obrotach - powyżej 5 tyś. Na niskich biegach sprzęt wyrywał się więc do przodu jak dziki, na wysokich przy tych obrotach prędkość już wykraczała poza kodeks ruchu drogowego. Przy niskich obrotach silnik strasznie kaprysił, szarpał, ruszał z wyraźnym wysiłkiem... No więc pędziłem na złamanie karku, ryzykując często wyprzedzanie w ślepych miejscach, byle nie schodzić z obrotów, przy których sprzęt jakoś jechał... I nagle wyskakując zza jednego winkla, zauważyłem na poboczu zaparkowane motocykle moich rodziców. Z niejakim trudem wyhamowałem i zatrzymałem się przy nich. No cóż, pomóc im za bardzo nie miałem jak, więc pojechałem dalej po swojemu. Czyli na złamanie karku... W domu wylądowałem ok. 15:00. Rodzice, sponiewierani chorobą, doturlali się prawie półtorej godziny później. Wyjazd zatem nie należał do najlepszych :]. Trochę zdrowie dało nam w kość... A mnie i motocykl, choć w sumie wrócił o własnych siłach do domu. Przy czym po paru dniach wyszło na jaw, że źródłem moich kłopotów była... uszkodzona fajka jednego z cylindrów. |
Copyright (c) by zbyhu |