Dzień 7 – 8 lipca 2016 r.

Wstaliśmy przed 8:00 rano polskiego czasu i od razu zabraliśmy się za przygotowania do łazikowania po górach. Za oknem pogoda była piękna, więc nic nie stało na przeszkodzie.
Przygotowaliśmy sobie w kuchni herbatę do termosu, zapas kanapek i po śniadaniu zapakowaliśmy wszystkie niezbędne rzeczy do tankbaga. Ubraliśmy się w normalne ciuchy, zostawiając motozbroje w pokoju i ok. 8:40 odpaliliśmy motocykl. Mieliśmy zaledwie 10km do przejechania, aby dostać się pod te remontowane schronisko, ale to wystarczyło, abyśmy nieco zmarzli. Nasze ubrania były zbyt przewiewne, a mimo świecącego słońca, powietrze było jeszcze po nocy mocno chłodne.
Motocykl zaparkowaliśmy poza kompleksem schroniska, przy drodze, na trawce. Różnica wynosiła dla nas może 50m piechotką, a 5 lei zostało nam w kieszeni ;). Schowaliśmy kaski do kufra, tankbag wziąłem na plecy i w drogę! 🙂

Monika miała jasno sprecyzowany cel dzisiejszej wyprawy – chciała zobaczyć, dokąd zaprowadzi nas niebieski, krzyżykowy szlak. Przeszliśmy więc przez lasek na początku trasy i zaczęliśmy wspinać się wzdłuż znaków po głazach, mając nad głowami pionowe ściany Skał Księżniczki.

Skały te mają trzy szczyty. Dwa bliźniacze, pionowe, na które wejść można tylko ze sprzętem wspinaczkowym…

… i trzeci, który wydawał się być nieco bardziej przystępny dla takich szaraków jak my. Wczoraj wleźliśmy w szczelinę pomiędzy tymi szczytami, a dziś atakowaliśmy cały masyw od drugiej strony po szlaku, który zdawał się po prostu go okrążać.

Dla Moniki było to za mało, więc gdy tylko zobaczyła, że da się (schodząc z trasy) zacząć wspinać w stronę „siodła” pomiędzy szczytami, szlak przestał istnieć. Liczyło się tylko wspinanie ;).

I tak włażąc po blokach skalnych i przeciskając się czasami przez naprawdę wąskie szczeliny, wyleźliśmy na „grań”. Po prawej mieliśmy ten łagodniejszy szczyt, na który teoretycznie dałoby się wejść, a po lewej dwa pozostałe, pionowe „bliźniaki”. A widoki na całą okolicę rozpościerały się przed nami niesamowite…

Zrobiliśmy sobie więc krótki „piknik”, podczas którego ja piłem herbatę, a Monika kombinowała, gdzie by tu jeszcze wejść ;). Ostatecznie, gdy spenetrowała całą „grań” uznała, że nigdzie dalej już nie damy rady się wspiąć. Nie było więc innego wyjścia, tylko trzeba było po swoich śladach wrócić na dół do szlaku i powędrować dalej według jego wskazań.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Znaki poprowadziły nas poprzez różne przeszkody…

… wokół masywu do rozwidlenia szlaku. Jedna odnoga oddalała się od Skał Księżniczki a druga prowadziła gdzieś w górę. Chyba nie muszę dodawać, który kierunek obraliśmy? 😉
Na naszej drodze szybko pojawiły łańcuchy, a trasa ostro pięła się w górę.

Wspinaczka nie była trudna. Wręcz przeciwnie – wchodziło się pod górę bardzo przyjemnie. Mieliśmy przy tym kupę frajdy, co zresztą próbowaliśmy udokumentować wszystkimi dostępnymi urządzeniami ;).
I jak można się po wcześniejszym opisie spodziewać, wyszliśmy w końcu na czubek „trzeciego” szczytu Skał Księżniczki. Był on stosunkowo płaski i rozpościerał się z niego bajeczny widok na całą okolicę.

Monika robi panoramę :).

Mogliśmy podziwiać niczym nie zasłoniętą panoramę okolicznych gór i szczytów, z których najbardziej charakterystycznym był Rarău o wysokości 1650m n.p.m. Upstrzony jest on dużą ilością anten telewizyjnych, co psuje nieco dziewiczy obraz krajobrazu, niemniej zupełnie nam to nie przeszkadzało.

Soczysta zieleń otaczających nas wzgórz sprawiała wrażenie, że przenieśliśmy się do baśniowej krainy, rodem z powieści Tolkiena.

Samotnością na szczycie cieszyć nam się dane było dosyć krótko. Po paru minutach wspięła się za nami cała grupa młodych ludzi. I choć były to pierwsze osoby, jakie widzieliśmy od rana na szlaku, to magia chwili prysnęła jak bańska mydlana. Czym prędzej zeszliśmy więc ze szczytu i poszliśmy dalej wzdłuż szlaku, pozostawiając w tyle hałaśliwe towarzystwo.
Od tego momentu zaczęliśmy oddalać się od masywu Skał Księżniczki i szlak poprowadził nas lasem w dół. Potem napotkaliśmy rozwidlenie – jeden ze szlaków prowadził w prawo w stronę Rarău, a drugi w lewo do schroniska. Ja początkowo chciałem wracać już do motocykla, ale Monika przekonała mnie, abyśmy pospacerowali jeszcze po tych soczystych zielonych zboczach.

Tym razem wędrowaliśmy wzdłuż niebieskich kropek, które prowadziły na szczyt Rarău. Po drodze nie spotkaliśmy żywego ducha – okolicę spowijała głęboka cisza.
W pewnym momencie doszliśmy do sporych rozmiarów drewnianej chaty ogrodzonej płotem.

Tablica informacyjna podpowiedziała nam, że mieliśmy przed sobą miejsce, w którym wyrabia się tradycyjny rumuński ser „brînza”, tudzież „caş”. Wywnioskowaliśmy to po zdjęciach, bowiem opis był tylko w rumuńskim języku.

Z chaty buchał dym, więc produkcja właśnie trwała. W zagrodzie zwierząt nie było, więc musiały hulać gdzieś po pastwisku. Za to po drugiej stronie drogi była mniejsza zagroda ze świniami, która naturalnie strasznie spodobała się Monice :). Świnki jednak nie chciały współpracować i podejść do ogrodzenia, więc po chwili poszliśmy dalej ku szczytowi.

Teraz do naszych uszu zaczęła dochodzić głośno puszczona lokalna, typowo rumuńska muzyka, która doprowadziła nas do biwakującej na jednym wzgórzu starszej pary. Piosenki leciały na cały regulator z zaparkowanego samochodu – oczywiście Dacii ;). Trochę mnie początkowo irytowało zakłócanie ciszy, ale regionalny charakter muzyki dodawał temu wszystkiemu swoistego klimatu. Gdy nieco się oddaliliśmy, muzyka dochodziła do nas jak podkład muzyczny puszczony gdzieś w tle, rozchodząc się echem po wzgórzach.

Wreszcie doszliśmy do anten znajdujących się szczycie Rarău. Kręciło się tam sporo krów, które dzwoniły sobie dzwonkami przy szyjach. Ze szczytu zobaczyliśmy sąsiednie trawiaste wzniesienie, które nie było w żaden sposób oszpecone ludzkimi wytworami, więc uznaliśmy, że zawędrujemy tam i zrobimy sobie mały biwak.

Gdy doszliśmy na miejsce, rozsiedliśmy się na trawie i wyciągnęliśmy kanapki. Słoneczko pięknie świeciło, panowała niemal absolutna cisza, przerywana jedynie dźwiękami krowich dzwonków, a gdzieś w dali na sąsiednich wzniesieniach pasło się stado owiec. Sielanka… Byliśmy całkiem sami i otaczała nas tylko natura i niesamowity krajobraz.

Zjedliśmy nasze zapasy, popiliśmy ciepłą herbatą z termosu i położyliśmy się, aby wygrzewać się w słoneczku i chłonąc te piękne chwile.
W pewnym momencie zauważyliśmy, że stado owiec, które widzieliśmy jeszcze przed chwilą w oddali, nagle zmaterializowało się w niewielkiej odległości od nas. Razem ze stadem pojawił się pasterz i psy pasterskie.

Jeden z nich oszczekiwał nas nieufnie z oddali, a inne podeszły niespiesznie i zaczęły nas obwąchiwać.

Psów było na pewno więcej niż dziesięć, z czego część stanowiły szczeniaki. Monika była nieco zestresowana, gdy jeden ze starych psów podszedł do niej od tyłu i zaczął obwąchiwać…,

… ale już do siódmego nieba przeniosła ją możliwość pogłaskania tych młodzików, które całą bandą do nas podeszły.

Strasznie fajne, poczciwe zwierzaki.

Cała ta scena trwała zaledwie kilka minut i ale była po prostu magiczna.

Stado owiec, jak do nas „przypłynęło”, tak niespiesznie zaczęło się oddalać, a wraz z nim, jeden po drugim, leniwie oddaliły się też psy.

Zostaliśmy znowu sami… Zupełnym przypadkiem zetknęliśmy się twarzą w twarz z rdzennym rumuńskim procesem hodowli owiec, który odbywa się tam pewnie w niezmienionej formie od setek lat. Prawdopodobnie właśnie to stado zaganiane jest na koniec dnia do zagrody z serowarnią, którą widzieliśmy wcześniej, tam owce zostają wydojone, a z pozyskanego mleka wytwarzany jest ser. W zupełnie naturalny, znany od wieków sposób…
Uznaliśmy, że musimy takiego sera spróbować i dodaliśmy go do listy naszych popołudniowych zakupów ;).
To co dobre, szybko się kończy. Powoli, z żalem, opuściliśmy nasze wzgórze i powędrowaliśmy po swoich śladach w stronę schroniska. Po drodze Monika jeszcze musiała odbyć integrację ze stadem krów i z jedną z nich udało jej się prawie zaprzyjaźnić ;).

Potem już powolutku, noga za nogą, powędrowaliśmy do motocykla.

Dotarliśmy do niego ok. 13:00, czyli w porze nieco obiadowej. Zjechaliśmy więc z gór do Pojoraty i pojechaliśmy do restauracji, którą wczoraj znaleźliśmy. Miała klimat, dobre jedzenie i przystępne ceny, więc nie mieliśmy potrzeby szukać czegoś nowego :).
Ja zamówiłem sobie to samo co wczoraj, a Monika nieco inną sałatkę. Tym razem siedzieliśmy jednak na zewnątrz, gdyż pogoda o to wręcz prosiła…

Jedzenie, tak jak wczoraj, było pierwszorzędne, a zapłaciliśmy za nie 47 lei. Moniki sałatka była nieco tańsza :).
Po obiedzie wjechaliśmy do centrum Campulung, aby trochę połazić po mieście i rozejrzeć się za upominkami z wyjazdu dla rodziny. Kupiliśmy przy okazji dla siebie – dla odmiany – białe, lokalne, wino, które wymienione było w przewodniku, jako warte spróbowania oraz – zgodnie z postanowieniem – biały, owczy ser :).

Po zakupach ok. 16:00 wróciliśmy do naszego pokoju, a że pogoda dalej była całkiem ładna, postanowiliśmy wyjść na spacer. Wyszliśmy z naszej kwatery i skierowaliśmy się asfaltem w stronę gór, gdzie przy drodze płynęła rzeka. Początkowo chcieliśmy tylko pomoczyć nogi w wodzie…,

… ale doszliśmy do znaku informującego nas, że zaledwie 1km w górę szutrowego odbicia z asfaltu można dojść do jakiegoś monastyru. 1km to żadne wyzwanie, więc postanowiliśmy pójść.
Kurka, nie wiem, czym mierzyli ten kilometr, ale dłużył nam się strasznie. Podejście było strome i po drodze mijaliśmy przybite do drzew obrazki symbolizujące drogę krzyżową.

I choć może zabrzmi to brutalnie, to w pewnym momencie już marzyłem o tym, aby Go wreszcie ukrzyżowali…
Doszliśmy w końcu do bramy wejściowej do monastyru. Na bramie dowiedzieliśmy się, że nie możemy wnosić do środka broni palnej, więc zostawiwszy swoją w krzakach, weszliśmy do środka ;).

Za bramą był cały kompleks klasztorny, w którym mieszkali mnisi oraz stary, pomalowany na niebiesko monastyr Pojorata Corlateni. Obejrzeliśmy go sobie jedynie z zewnątrz, gdyż mając na sobie jedynie lekkie, letnie, krótkie ubrania, czuliśmy się niegodni wejścia do środka ;).

Pokręciliśmy się chwilę po terenie klasztoru, zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć i ruszyliśmy w drogę powrotną. W dół szło się niby szybciej, ale Monika zauważyła rosnące na poboczu drogi poziomki, więc trasa nam się mocno wydłużyła ;).

A dla dodatkowego urozmaicenia człapania w dół i jedzenia poziomek, zboczyliśmy też w las i wędrując między drzewami, rozglądaliśmy się za grzybami.
W końcu doszliśmy do naszego asfaltu i wróciliśmy po 19:00 do pokoju. Tam, popijając winko i zagryzając rumuńską bryndzą, zaczęliśmy powoli pakować nasze graty.

Był to nasz ostatni wieczór w Rumunii. Planowaliśmy następnego dnia dojechać przynajmniej do Węgier (Tokaj chodził nam po głowie), a przy dobrych wiatrach nie wykluczaliśmy powrotu do Rybnika.
Wieczór upłynął nam szybko i po kąpieli ostatni raz położyliśmy się spać na rumuńskiej ziemi.
Tego dnia nakręciliśmy zaledwie 59km.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *