Dzień 6 – 7 lipca 2016 r.

Tym razem zaszaleliśmy i wstaliśmy dopiero ok. 8:00 rano polskiego czasu. Pierwszy raz nigdzie nam się nie spieszyło i wyspaliśmy się na całego. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy też, co dalej z naszą wyprawą zrobić. Ogólnie, mimo awarii motocykla, nie chcieliśmy od razu wracać do Polski, ale wystawianie CBFy na zbyt ciężkie i długie próby również nie wchodziło w grę. Sporo uzależnialiśmy więc od tego, czy będziemy mogli przedłużyć nasz pobyt w pensjonacie na kolejną noc. Wczorajszy przejazd przez góry pokazał nam miejsca, które uznaliśmy za warte spenetrowania.
Ok. 8:30 poszliśmy na śniadanie do kuchni. Właścicielka już tam była i zaoferowała nam kawę. A gdy zagadnęliśmy o możliwość zostania na następną noc – nie miała nic przeciwko :). Mogliśmy więc zostawić wszystkie bagaże w pokoju i wybrać się na spokojną przejażdżkę po okolicy :).

Zdecydowaliśmy się zrobić niewielką pętlę po pobliskich rejonach w poszukiwaniu różnych monastyrów, a potem pojechać w góry drogą, którą wczoraj przyjechaliśmy do Pojoraty.
Po śniadaniu spakowaliśmy kilka drobiazgów do tankbaga i centralnego kufra i ok. 9:30 ruszyliśmy w drogę.

Najpierw w dół wioski do głównej drogi DN17 i po skręcie wprawo prosto na pierwszą stację paliw.

Po zatankowaniu pojechaliśmy drogą DN17A w stronę Marginea. Pogodę mieliśmy rewelacyjną, świeciło słoneczko, pięknie oświetlając okoliczne góry i wzniesienia, pełne soczystej zieleni.

Droga też okazała się przyjemna i kręta, więc można było się całkowicie zatracić i gnać przed siebie, zapominając o problemach. Prowizorycznie naprawiona pompa paliwa nie była już żadną przeszkodą :).

Dosyć szybko dojechaliśmy do miejscowości Vatra Moldovitei, gdzie na głównym skrzyżowaniu stał czaderski parowóz wąskotorowy. Oczywiście zatrzymaliśmy się na parkingu aby sobie go trochę spenetrować :).

Przy okazji zobaczyliśmy znaki informujące o zabytkach architektury, więc gdy już nacieszyliśmy się parowozem, pojechaliśmy zgodnie ze wskazaniami na znakach i trafiliśmy do Monastyru Moldovita. Podjechaliśmy na parking i od razu zraziliśmy się do klimatu tego miejsca. Mnóstwo samochodów, turystów i oczywiście płatne wejście.

Jakoś nam się odechciało. Komercha pełną gębą. Obejrzeliśmy sobie więc zabytek tylko z zewnątrz i zajrzeliśmy przez bramę do środka. Monastyr był ufortyfikowany – mury obronne z wieżami dla łuczników otaczały cały kompleks.

Sam Monastyr był dosyć mały i bogato udekorowany kolorowymi malowidłami.

Po może 10 minutach „zwiedzania” ruszyliśmy i parę kilometrów dalej trafiliśmy na apetyczną, choć niewysoką przełęcz Ciumarna. Jechało się pięknie – zakręty pokonywane odciążonym motocyklem były czystą przyjemnością.
Na szczycie przełęczy zatrzymaliśmy się przy kilku straganikach i pomniku „La Palma”. Kręciło się tam trochę ludzi, a widok na okolicę był naprawdę zacny.

Obejrzeliśmy sobie cały sprzedawany asortyment,

… Monika pomuldała się z pieskiem kręcącym się pomiędzy straganami,

… a ja uznałem, że chętnie bym coś przegryzł. I akurat był tam mały punkt gastronomiczny, gdzie można było napić się kawy i zjeść tradycyjne rumuńskie kiełbaski „mititei”, czy też „mici”. Zamówiłem sobie dwie sztuki z kubeczkiem kawy – nie było drogo, więc czemu nie? 🙂
Posilony (Monika nie miała ochoty, tylko łyknęła troszkę kawy), zarządziłem odjazd. Wskoczyliśmy na motóra i pognaliśmy w dół naszej przełęczy, ciesząc oczy pięknem okolicy.
Wkrótce wjechaliśmy do miasta Sucevita, gdzie przy drodze stał Monastyr Sucevita.

Zatrzymaliśmy motocykl na chodniku (gdyż na parkingu od razu zaatakował nas dziadek, który chciał skasować nas na grubszą monetę) i podeszliśmy rzucić okiem na zabytek. Idąc deptakiem w stronę bramy zagadnęła nas zakonnica siedząca na krzesełku i przez chwilę z nią rozmawialiśmy. Na pożegnanie, wiedząc już, że jesteśmy Polakami, użyła nawet polskiego zwrotu. Miło :).
I w tym przypadku nie weszliśmy do otoczonego murem monastyru. Rzuciliśmy okiem przez bramę do środka i to nam wystarczyło. Słabi z nas turyści… 😉

Ruszywszy dalej, dojechaliśmy do miasteczka Marginea, gdzie skręciliśmy na południe, na drogę 2E. Na tym odcinku do wioski Clit widzieliśmy ogromne ilości bocianów. Łaziły wszędzie po łąkach i siedziały w swych gniazdach.
Za Clit z kolei przeżyliśmy nieco bardziej stresujący epizod. Wyskoczyliśmy zza górki i przed nami rozpostarła się pusta prosta.

Spory kawałek niżej na lewej stronie jezdni leżał pies. Jak to Monika określiła „śmiercionośny pies” :). Gdy bowiem tylko zbliżyliśmy się do niego, ten zerwał się i zaczął uciekać na skos przez jezdnię, prosto pod nasze koła! Odpaliłem hamowanie awaryjne, ale piesek leciał dokładnie pod przednie koło i straciłem go z oczu, gdy zasłoniła mi widok owiewka. Już odpuszczałem przedni hamulec, żeby przy kontakcie ze zwierzem nie stracić przyczepności i… Pies pojawił się z prawej strony motocykla. Ufff, minęliśmy go o włos…
Z nieco szybciej bijącymi pikawami, pojechaliśmy dalej, w stronę wioski Paltinoasa. Po drodze odbiliśmy jednak gdzieś w bok, aby poszukać kolejnego monastyru – tym razem miał to być jakiś fajny, o którym Monika czytała w przewodniku. Ale niestety nie udało nam się go znaleźć. Widzieliśmy na horyzoncie coś, co mogło być poszukiwanym monastyrem, ale nie udało nam się znaleźć prowadzącej w tamtą stronę drogi.

Uznaliśmy więc, że szkoda czasu i postanowiliśmy wrócić do Pojoraty, aby udać się na wczoraj odkrytą drogę prowadzącą przez góry. Drogą 2E dotarliśmy do Paltinoasy i tam skręciliśmy w prawo na drogę DN17 prowadzącą wprost do wioski z naszą kwaterą.

Ponieważ zrobiła się pora obiadowa (było już po 13:00), postanowiliśmy znaleźć jakąś restaurację, aby spróbować zjeść coś lokalnego. Monika wypatrzyła stosowne ku temu miejsce na wjeździe do miasta Campulung. Na szyldzie restauracji widniał napis „La Baciu”, a środek, cały w drewnie, stylizowany był na ekskluzywną gospodę.

Zasiedliśmy przy stolikach, dostaliśmy karty dań i nieco zgłupieliśmy. Menu było tylko w języku rumuńskim, co poniekąd utrudniało nam wybór ;). Z pomocą przyszła nam kelnerka, która potrafiła powiedzieć co nieco po angielsku. Monika zamówiła sobie sałatkę z kawałkami mięsa, a ja kawałek świnki z frytkami i surówką :).
Noooo, co tu dużo mówić. Jedzenie było pierwszorzędne! Moje mięsko, przygotowane na grillu, smakowało wybornie.

Jadłem nie raz już naprawdę dobrze przygotowane potrawy, ale odniosłem tutaj podobne wrażenie do tego, jakie wiele lat temu wywarła na mnie Pljeskavica w Czarnogórze. Po prostu wszędzie w cywilizowanej Europie to już nie ta sama liga… W moim odczuciu sedno tkwi w samym mięsie, pochodzącym z naturalnego chowu zwierząt. Te wszystkie krowy, owce i inne stworzenia, biegające luzem po całej Rumunii, żywiące się w naturalny sposób, trafiają potem na talerz i smakują zupełnie inaczej, niż hurtowo chowane, karmione pełnymi chemii paszami zwierzęta z naszej rzeczywistości. I to się niestety czuje… Jeśli moje dotychczasowe opisy wyjazdów do Rumunii drogi czytelniku jeszcze nie skłoniły Cię do odwiedzenia tego kraju, to jedź tam chociażby po to, aby skosztować tamtejszego mięsa. Na pewno nie pożałujesz :). Ja dla samej kiełbasy z ogniska gotów jestem pojechać tam po raz czwarty… 😉
Posiłek nasz okazał się nie być jakoś strasznie drogi. Za dwa obiady i dwie półlitrowe butelki Pepsi zapłaciliśmy zaledwie 50 lei, czyli ok. 50zł. Biorąc pod uwagę standard restauracji, spodziewałem się znacznie wyższego rachunku :).
Po obiedzie wróciliśmy do Pojoraty i pojechaliśmy w góry drogą, którą wczoraj kulaliśmy się na szybowca w dół.

I kolejny raz muszę stwierdzić, że jest przecudowna – ciasne, specjalnie poszerzane nawroty o 180 stopni pozwalają na naprawdę dużo. A na szczycie trasy widoki są pierwszorzędne…

Nie to jednak nas ciekawiło najbardziej. Chcieliśmy zobaczyć, gdzie prowadzi wąska asfaltówka, którą wczoraj widzieliśmy w „krytycznym” momencie ;).

Oczywiście pojechaliśmy w tamtym kierunku i po paru zakrętach wyjechaliśmy na… budowę sporych rozmiarów hotelu (tudzież schroniska). Zaparkowaliśmy na niewielkim parkingu i gdy tylko zdjęliśmy kaski, podszedł do nas gość i zażądał 5 lei opłaty parkingowej… Cóż, chcieliśmy się rozejrzeć, bo okolica wydawała się ciekawa, więc tym razem zapłaciliśmy.
Monika czytała o tym miejscu w przewodniku. Był to górski masyw Rarău – Giumalău, a spod remontowanego schroniska prowadziło kilka szlaków turystycznych, z których jeden, oznaczony niebieskimi krzyżykami, prowadził na górujące nad horyzontem szczyty Pietrele Doamnei (czyli Skały Księżniczki o wysokości ok. 1630m n.p.m.). Widok tych szczytów tak zelektryzował Monikę, że nie dało się jej zatrzymać i poszliśmy w ich kierunku, zabierając ze sobą tankbag.

Początkowo szlak prowadził przez las po ścieżce z dużą ilością wystających korzeni drzew. Całkiem klimatycznie tam było.

Ale tak naprawdę przekonaliśmy się, co nas czeka, gdy doszliśmy do pierwszych głazów rumowiska u podstawy szczytów Skał Księżniczki. W tym samym miejscu kończyły się drzewa i wyszliśmy na pełne słoneczko, a przed nami ukazał się pionowy masyw skalny.

Monika dostała zwarcia w głowie i już nic się nie liczyło, tylko wspinanie po załomach skalnych. Oczywiście nie po szlaku – ten okrążał masyw od prawej strony, a my zaczęliśmy wspinać się po jego lewej ;).

Miejsce jest zaiste ciekawe. Rumowisko skalne składa się z naprawdę ogromnych bloków i odłamów, pomiędzy którymi trzeba kluczyć, aby znaleźć drogę ku górze. Przejścia pomiędzy skałami bywały wąskie i strome, a gdzieniegdzie napotykaliśmy pustki i wytworzone przez głazy jaskinie.

Czuliśmy się jak dzieci w wesołym miasteczku, czego dopełnieniem był fakt, że penetrowaliśmy teren praktycznie sami. Spotkaliśmy tego dnia zaledwie jedną rodzinę, która zresztą poszła bardziej cywilizowanym, oznakowanym szlakiem.

Po paru wizytach w szczególnie widowiskowych miejscach, na które wspięliśmy się dla widoków i zdjęć, poszliśmy wzdłuż stożka piargowego ku górze, aby zobaczyć, czy da się jakoś wspiąć na szczyt.

Na końcu stożka piargowego trafiliśmy na pionową szczelinę skalną, pomiędzy którą wbite były ogromne głazy. Po tych jeszcze udało nam się przejść kawałek w głąb rozpadliny, jednak w pewnym momencie dalsza wędrówka okazała się niemożliwa.

Z punktu, do którego dotarliśmy, mogliśmy zobaczyć ścieżkę prowadzącą szlakiem po prawej stronie masywu, więc w sumie zabrakło nam niewiele…
Zrobiliśmy sobie więc mały postój. Wyciągnęliśmy z tankbaga termos z herbatą i przy gorącym napoju napawaliśmy się chwilą i widokami.

Do rozpadliny nie docierało światło słoneczne, więc w miejscu tym było przyjemnie chłodno.
Potem niestety musieliśmy zejść na dół po swoich śladach.

Penetrując jeszcze poszczególne załomy i pustki pomiędzy blokami skalnymi, zeszliśmy do punktu, gdzie niebieski szlak zaczyna okrążać masyw od prawej strony.
Ja miałem dość wspinaczki w motocyklowych ciuchach, a Monika była daleka od odpuszczenia sobie dalszego zwiedzania. Ja zostałem więc na dole, a Monika uskrzydlona pobiegła w górę, aby zobaczyć, co tam ciekawego jeszcze można znaleźć.

Po może 20 minutach, gdy wróciła, uznaliśmy, że trzeba będzie jeszcze raz tu przyjechać, po uprzednim przygotowaniu się na czysto spacerowy i wspinaczkowy tryb dnia.
Wróciliśmy z wolna do motocykla i puściliśmy się naszym pięknym asfaltem w dół do Pojoraty. Mógłbym po tej drodze jeździć pół dnia w górę i w dół i by mi się nie znudziła.

Jedyne co mnie powstrzymywało, to stan tylnej opony motocykla. Musiała wytrzymać jeszcze powrót do Polski, a wyglądała już po prostu źle.

Zjechawszy do Pojoraty odwiedziliśmy lokalny sklepik i zakupiliśmy produkty na kolację i śniadanie, w tym półtoralitrowe piwo w butelce plastikowej. Nie mieli w sumie nic innego ;).
Po powrocie na kwaterę, zagadnęliśmy właścicielkę o możliwość zostania na jeszcze jedną noc. Znowu nie miała nic przeciwko, więc opłaciliśmy pobyt i mogliśmy spokojnie zaplanować jutrzejszy dzień.
Wieczór minął nam na leniuchowaniu przy piwku.

Trzeba przyznać, że taki tryb spędzania czasu w Rumunii był bardzo miłą odmianą. Jeżdżenie po okolicy, spacery, zwiedzanie i pewność, że ma się gdzie wieczorem położyć spać. Okolica Pojoraty nadawała się do tego pierwszorzędnie. Suma summarum awaria motocykla wzbogaciła nasz wyjazd o zupełnie przypadkowe i nie do końca zaplanowane niesamowite przeżycia :).
Tego dnia pokonaliśmy 201km.

Trasa wycieczki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *