Dzień 3 – 3 czerwca 2013 r.

Wstaliśmy bladym świtem – jeszcze przed godziną 7:00.
Na śniadanko wciągnęliśmy standardowo bułki z pasztetem i kawę 3 w 1 :).

Potem pakowanie, przebieranie w motocyklowe ciuchy i – ok. 7:30 – byliśmy gotowi do drogi. Nasi koledzy od turystycznych enduraków odjechali z kempingu jeszcze wcześniej i więcej ich nie spotkaliśmy.
Pierwszym naszym zadaniem tego dnia było zdobycie paliwa u podnóży Trasy Transfogaraskiej. Dojechawszy więc do Curtea de Arges kręciliśmy się trochę, bo jakoś nie mogliśmy trafić na sensowną stację. Po zatankowaniu ruszyliśmy na północ drogą DN7C.
Bardzo szybko trafiliśmy na pierwsze wysokie ściany skalne, przez które droga przebijała się tunelami i mostkami. Napaleni jak dzik na szyszki, przekonani, że to już od razu jest ta najsłynniejsza część trasy, ruszyliśmy z kopyta, jak spuszczeni z łańcucha, zatrzymując się tylko na kilka szybkich fotek.

Po kilku przejechanych mostkach i tunelach wyskoczyliśmy na gigantyczną zaporę wodną Vidraru, po której biegła nasza trasa. No, tam to trzeba było zrobić postój obowiązkowo…

Opuszczając zaporę szybko przekonaliśmy się, że do najciekawszego odcinka trasy mamy jednak spory kawałek drogi. Przez wiele kilometrów objeżdżaliśmy zalew Vidraru, a droga poprzecinana była w poprzek asfaltu licznymi pasami o szerokości ok. 1m, zasypanymi ziemią i kruszywem. Jechało się więc w sposób mocno szarpany – rozpęd, chwila spokojnej jazdy i hamowanie przez wyrwą w asfalcie. Wybór najmniej wyboistego przejazdu i znowu rozpędzanie. I tak przez wiele kilometrów. Potem zalew został nam za plecami i przez dłuższy czas jechaliśmy wzdłuż rzeki, dosyć dobrą, krętą drogą ukrytą wśród drzew iglastych. W sumie nic szczególnego, więc z każdym przejechanym kilometrem zastanawiałem się coraz intensywniej – gdzie jest ta słynna przełęcz?

W końcu pojawiła się – góry skrywają serce Szosy Transogaraskiej dosyć głęboko – ponad 40km od zapory Vidraru…

No tu już naprawdę pogoniliśmy jak spuszczeni z łańcucha, choć asfalt był daleki od ideału. Ale okoliczności przyrody naprawdę kozackie :). W pewnym momencie byliśmy niemal z każdej strony otoczeni strzelistymi, zielonymi górami. Szczyty gdzieniegdzie upstrzone były śnieżnymi czapami, a im wyżej wyjeżdżaliśmy, tym coraz więcej śniegu pojawiało się na poboczu drogi.
Zatrzymaliśmy się w sumie tylko raz, aby zrobić zdjęcia.

Nie spodziewaliśmy się po prostu, że ten wieńczący długie przebijanie się przez góry odcinek będzie aż tak krótki! Ledwo przejechaliśmy kilka zakrętów, parę tunelików i już dojechaliśmy do grupy niemieckich motocyklistów, którzy bezradnie stali przed wysoką zaspą śniegu, pokrywającą całą szerokość jezdni przed tunelem na szczycie przełęczy…
A więc jednak! Trasa Transfogaraska była nieprzejezdna…
Nie mieliśmy zamiaru oczywiście poddać się bez walki. Mając w głowie wczorajsze słowa chojraków z kempingu, postanowiliśmy rozejrzeć się i sprawdzić, czy ich słowa okażą się prawdziwe i faktycznie będzie się dało jakoś przejechać.
Przeszliśmy zaspę śniegu, weszliśmy pod zadaszenie tunelu (gdzie śniegu już nie było) i napotkaliśmy stalowe, zamknięte wrota tunelu. A we wrotach była wąziutka furteczka z wysokim progiem – otwarta! 🙂

Wróciliśmy do motocykli i – ku zdumieniu zbyt porządnych na kombinowanie Niemców – objechaliśmy zaspę śnieżną blokującą jezdnię po kamienistym poboczu, przy samej krawędzi przepaści. Potem między filarami znaleźliśmy wjazd pod wrota tunelu i – po złożeniu lusterek – jeden po drugim jakoś przegramoliliśmy motocykle do wnętrza tunelu. Próg furtki był wysoki na tyle, że sprzęty wieszały się na kolektorach wydechowych, ale pomagając sobie wzajemnie, jakoś daliśmy radę :).

Tunel był ciemny, nieoświetlony, ale przejezdny, więc – rycząc klaksonami i silnikami – przejechaliśmy na drugą stronę z szerokimi uśmiechami na gębach.
Po drugiej stronie tunelu były kolejne zamknięte wrota z kolejną furtką. Ta jednak była arystokratycznie szeroka i bez żadnego progu, więc dało się ją pokonać bez schodzenia z motocykla :).
Gorzej jednak sprawa wyglądała już za furtką. Wszystko zawalone było ciężkim zbitym śniegiem, a wydeptana w śniegu ścieżka skończyła się jakieś 20m za wrotami tunelu… Stanęliśmy przed zaspą śniegu, której nie dało się w żaden sposób ominąć. Długa była na ok. 40-50m…
Korzystając z ustawionej przez kogoś na krawędzi zaspy drewnianej palety i kilku desek wjechałem jako pierwszy na zaspę śniegu i – po prostu – dalej na śnieg :). Momentalnie moja wycieczka się zakończyła – koła grzęzły i ślizgały się, choć śnieg był tak zbity, że dało się motocykl postawić na bocznej stopce.

Tutaj nie było już zmiłuj i trzeba było motocykle pchać. Pomagając sobie silnikiem i używając brutalnej siły :P, jakoś wspólnie przepchaliśmy moją krowę na asfalt. Zasapałem się jak lokomotywa i zgrzałem do tego stopnia, że zdjąłem zarówno kurtkę jak i sweter. Paradowałem po śniegu w samej koszulce :).

Na drugi ogień poszedł sprzęt Krzyśka. Ten – znacznie lżejszy – przepchaliśmy z mniejszym wysiłkiem. Także po kilkunastominutowym boju oba motocykle stały znowu na asfalcie po drugiej stronie gór :). Pokonaliśmy zamkniętą Szosę Transfogaraską!

Ciekawiło nas przez chwilę, gdzie podziały się nasze chojraki z kempingu. Wystartowali sporo przed nami i jechali w tym samym kierunku. Na śniegu nie znaleźliśmy jednak żadnych śladów świadczących o tym, aby już tam przed nami byli.
Po drugiej stronie tunelu zastała nas silna mgła. Lub chmury. Po drogach szalały ładowarki usuwające śnieg, aby udrożnić przejazd. Nic w sumie ciekawego, więc ruszyliśmy w dół, rozrzucając na wszystkie strony śnieg przyklejony do felg motocykli.
Niestety widoków nie uświadczyliśmy – wszystko spowijało gęste mleko. Ale fotki koło kilkumetrowej ściany śniegu sobie zrobiliśmy :).

Trasa w dół przełęczy była całkiem przyjemna, ciekawa i kręta. Niemniej myślę, że prawdziwą esencją tego odcinka są właśnie widoki, których nie byliśmy w stanie podziwiać…
Kolejny raz jednak zaskakująco szybko opuściliśmy „serce” trasy, a droga przeszła w typową dla rumuńskich Karpat szosę – krętą, zieloną, wzdłuż rzeki. Także moje wrażenie po wczorajszym pokonaniu Transalpiny było zdominowane zdziwieniem, że Trasa Transfogaraska jest niesamowicie krótka! Pomijając długi dojazd i długi zjazd, sama przełęcz to zaledwie paręnaście zakrętów i tunel… Transalpina podobała mi się zdecydowanie bardziej.
Tak więc zaskakująco szybko, bo już o godzinie 11:00, byliśmy po drugiej stronie Karpat i patrzyliśmy na mapę, aby zaplanować resztę dnia.

Oba cele naszej wyprawy do Rumunii w zasadzie mieliśmy odhaczone, więc mogliśmy poddać się teraz pełnej spontaniczności.
I tak siedząc nad mapą uznaliśmy, że jednak Transalpinę trzeba będzie powtórzyć. Chcieliśmy zrobić ją przy dobrej pogodzie, aby w pełni zaczerpnąć przyjemności z jazdy po tak apetycznym, krętym asfalcie. Zgodziliśmy się jednak, że tym razem zaatakujemy trasę od drugiej strony, aby nie pchać się drugi raz po swoich śladach.
Celem na dziś było więc dojechanie w okolice Novaci w możliwie najprzyjemniejszy sposób. Mapa pokazała nam, że pomiędzy Transalpiną a Szosą Transfogaraską jest jeszcze jedna droga przecinająca pasmo Karpat – DN7. A od DN7 odbija w pewnym miejscu droga DN7A, biegnąca wzdłuż pasma górskiego i krzyżująca się z Transalpiną. Uznaliśmy, że będzie to najlepsza trasa, która może zapewnić nam najwięcej przyjemności z jazdy. Dużo gór, mało miast :).
Obrawszy więc trasę, dosiedliśmy naszych sprzętów i ruszyliśmy w dół resztką trasy DN7C, która kończy się na skrzyżowaniu z krajową jedynką. Tam skręciliśmy w lewo i mało ciekawą drogą tranzytową dojechaliśmy do drogi DN7. Tam znowu zakręt w lewo i – heja! – ruszyliśy pod górę znowu w głąb pasma Karpat :).
DN7 jest szeroką i dosyć dobrą drogą tranzytową, więc ruch na niej był spory. Z ulgą więc przyjeliśmy odbicie w prawo w stronę Brezoi na drogę 7A, biegnącą wzdłuż pasma górskiego.
Tam po drodze spotkaliśmy kolejną zaporę i niestety ciężkie, deszczowe chmury. Kolejny raz musieliśmy przebrać się za maskotki Michelin, aby uchronić się przed przemoczoną bielizną.

Jak na złość – pogoda szybko się poprawiła i jechaliśmy jak idioci w kondomach przeciwdeszczowych w pełnym słońcu. Jakoś zatrzymywać nam się jednak nie chciało, aby je zdjąć, gdyż na tym odcinku droga naprawdę była bardzo przyjemna – dobry asfalt, pusto, lasy… Jechało się elegancko!

Przed godziną 15:00 dojechaliśmy w rejony zalewu Vidra, gdzie też postanowiliśmy coś zjeść. Zatrzymaliśmy się przy murze oporowym drogi, za którym była już skarpa prowadząca do tafli zalewu.

Schowaliśmy się za murkiem, bo troszkę wiatr przeszkadzał kuchence grzać nasze słoikowe specjały, po czym w pięknych okolicznościach przyrody spożyliśmy posiłek i oddaliśmy mocz :P.

Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, szybko dojechaliśmy do znanego nam z wczoraj skrzyżowania naszej drogi z Transalpiną. Nie było jeszcze jakoś bardzo późno, więc uznaliśmy, że grzejemy dalej naszą siódemką, aby przez Pietroszany i Bumbesti-Jiu dotrzeć naokoło do Novaci.
I tutaj dobra droga się skończyła. Już teraz nie przypomnę sobie dokładnie, ale przynajmniej połowa tego odcinka biegła przez istną masakrę ze śladową ilością asfaltu. Ciasne nawroty po kamienistym, dziurawym badziewiu były czymś niewątpliwie nowym w mojej motocyklowej karierze, jednak nieustanna walka i szukanie najmniej dziurawego przejazdu po tylu kilometrach w siodle, nie było w tamtym momencie najbardziej wymarzonym przeze mnie zajęciem. Musieliśmy naprawdę mocno uważać, aby nie wmontować się w jakąś większą wyrwę, co zakończyłoby się dziurawą oponą lub widowiskową glebą…

Znacznie dalej i niżej asfalt się poprawił i wjechaliśmy w leśny kanion, wewnątrz którego przy drodze płynął strumyk. Zatrzymaliśmy się nawet na chwilę w jednym miejscu, gdzie woda małym wodospadem spływała do potoku.

Wreszcie droga 7A dobiła do DN66. Znowu była to trasa tranzytowa, więc ruch był tutaj większy niż wcześniej, ale prawie cały odcinek do Bumbesti-Jiu biegnie przez Park Narodowy i… Jest to istny tor wyścigowy! Po obu stronach strome zbocza gór, w dole rzeka, a pomiędzy tym dobra asfaltowa droga, z namalowaną żółtą linią oddzielającą pasy i astronomiczna góra zakrętów! 😀

Jechałem tamtędy jak w transie, naprawdę niesamowity odcinek! Krzychu aż potem się mnie pytał, czy nie bałem się w ślepych zakrętach, że nagle zobaczę przed sobą jakiegoś rozklepanego na poboczu rzęcha. Ale nie – nie balem się :P. Odcinek ten to była naprawdę poezja i piękna nagroda po wyczerpującym poprzednim odcinku bez asfaltu.

W końcu dojechaliśmy do Bumbesti-Jiu i odbiliśmy w lewo do Novaci. Było już po 18:00, więc powoli zaczynaliśmy myśleć o biwaku. Zahaczyliśmy po drodze o jakiś sklepik, gdzie zakupiliśmy trochę kiełbasek, pieczywa i piwo. A potem ruszyliśmy z Novaci na poszukiwanie dobrej miejscówki pod namiot.
Zapięliśmy boczną drogę nr 665 na wschód i po kilku kilometrach, gdy natknęliśmy się na rzekę i drogę biegnącą wzdłuż niej na północ ku Karpatom, uznaliśmy, że może w górze rzeki coś nam się fajnego trafi. Pojechaliśmy na północ i w pewnym momencie zjechaliśmy z asfaltu na drogę szutrową, aby dalej jechać wzdłuż naszej rzeki. Szutrówka była mocno kamienista, co jakiś czas mostkami przeskakiwała z jednej strony rzeki na drugą, ale generalnie oddalała nas od cywilizacji i szansa na biwak rosła z każdym kilometrem.
Wreszcie, gdy już oddaliliśmy się od zabudowań na stosowną odległość, zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Po lewej stronie od naszego kamienistego duktu były fajnie wyglądające łączki, z idealnie równą, zieloną trawką. Aż się prosiło, aby rozbić tam namiot, więc zjechaliśmy na bok, aby rozejrzeć się za fajną miejscówką.
I tutaj trochę nasze z Krzyśkiem postrzeganie dobrego miejsca pod namiot się rozminęło. Ja szukałem kawałka trawy ukrytego za jakimiś krzakami lub drzewami, tak, aby nie było widać nas z drogi. Krzyhu z kolei za idealną lokalizację postrzegał szczyt małego pagórka, totalnie na widoku, zaś najlepsze miejsce pod namiot oznakowała mu parę dni wcześniej lokalna krowa. Nie wiem, czy to właśnie odchody tak go zauroczyły, czy coś innego, niemniej, gdy zaczął krowi placek zdrapywać patykiem, zrozumiałem, że naprawdę nie żartuje ;).
Nie dałem za wygraną. Spanie na widoku i na krowiej kupie jakoś do mnie nie przemawiało. Wróciłem więc do kamienistego duktu, którym przyjechaliśmy, zostawiając Krzyha zafascynowanego swoim zajęciem. I tak rozglądając się to tu, to tam, nagle po prawej stronie drogi, nad samą rzeką wypatrzyłem małą trawiastą „wysepkę”. Dało się do niej zjechać motocyklami, miejsca było wystarczająco na oba sprzęty i namiot, bliskość rzeki dodawała klimatu, a i palenisko było praktycznie gotowe. Miejscówka idealna!
O dziwo nawet Krzysiek uznał wyższość znalezionej „wysepki” od swojego pastwiska, więc już po chwili motocykle stały zaparkowane, a my zabraliśmy się za rozbijanie namiotu.

Dodatkowym atutem tej miejscówki okazała się naturalna lodówka na piwo :D.

Żyć nie umierać!
Naprawdę, z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że był to najlepszy biwak w moim życiu.

Pełen luzik, ciepło, ognisko, naprawdę doskonała kiełbasa z ognia i piwko…

W tle płynąca rzeka, cisza, spokój, za plecami motocykle i nieustająco lejący się sarkazm w naszych rozmowach. Dla właśnie takich chwil warto żyć! 🙂
To co dobre jednak szybko się kończy. Zapadł zmierzch i trzeba było myśleć o spoczynku.

Wypucowaliśmy zęby korzystając z wody w rzece i ok. 22:00 położyliśmy się w namiocie spać.
Tego dnia przejechaliśmy 435 km.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *