Dzień 2 – 2 czerwca 2013 r.

Pobudka – jakoś w okolicach 6:30. Śniadanko – buły, konserwy i kawa z kuchenki.
Potem mycie zębów, zwijanie namiotu i ok. 7:30 dosiedliśmy naszych maszyn :).

Poranna trasa zawróciła nas na drogę 1R w stronę Albac. I już na pierwszych kilometrach było ciekawie. Najpierw natknęliśmy się na małą zaporę i wytworzony przez nią zbiornik wodny. Położony był on w górzystym i zalesionym terenie – całkiem ładnie to wyglądało i dawało nam nadzieję na bardzo udany dzień.

Potem nieco droga się pogorszyła, a wręcz asfalt zniknął. Skrzyżowanie w sercu lasu, na które się natknęliśmy, powaliło Krzyśka na łopatki i bez sesji zdjęciowej nie chciał jechać dalej ;).

Chwilę później jadąc już praktycznie drogą gruntową, natknęliśmy się w lesie na stado dzikich koni. Zupełnie bez stresu i nadzoru łaziły sobie po lesie i się pasły. Piękne zwierzęta, a dla nas niecodzienny widok :). I tyle wrażeń jeszcze przed 10 rano ;).

W okolicy Albac wróciliśmy wreszcie na lepszą, asfaltową drogę i pognaliśmy w stronę Abrud, by przez Alba Lulia dotrzeć do miejscowości Sebes (naturalnie pewnie się domyślacie, jak ją ochrzciliśmy ;)).
Po drodze natknęliśmy się też na wioskę o ślicznej nazwie…

… gdzie oczywiście (jak widać) nie omieszkaliśmy sobie pyknąć kilku fotek.
Od Sebesu zaczyna się droga DN67C – Transalpina. Sercem jednak tej drogi, jej prawdziwa widokowa część, zaczyna się mniej więcej od skrzyżowania z drogą DN7A, ponad 80km od Sebesu. Niemniej i przez te kilometry wcale nudno nie było – po drodze trafiło się jakieś jeziorko, zapora, zbiornik wodny i księżycowy fragment zupełnie pozbawiony asfaltu.

No i niestety mieliśmy pecha. O ile dojazd w okolice skrzyżowania dróg DN67C z DN7A był w miarę pogodny i jechało się dosyć przyjemnie – mokry asfalt nie pozwalał zaszaleć – o tyle już praktycznie od pierwszych metrów prawdziwej Transalpiny zaczął nam padać deszcz… Musieliśmy przeprosić się z przeciwdeszczówkami i trasę pokonać w pionie – radości z zakrętów zero :(.
A trasa okazała się przepiękna. Dosyć długo wspinała się na szczyty gór poprzez lasy iglaste, by w końcu wyskoczyć na łyse trawiaste pustkowia, z których widać było zaśnieżone jeszcze szczyty gór.

Asfalt był idealny, a od pewnego miejsca wręcz nowy – wydaje mi się, że nawet nie była to jeszcze warstwa ścieralna, a asfaltowa podbudowa. Niemniej droga była czarna jak smoła, przyczepna i… Szlag mnie trafiał, że musi padać!

W pewnym momencie dojechaliśmy na punkt widokowy i najwyższy punkt trasy – przełęcz Urdele 2228 mnpm. Naturalnie nie zatrzymaliśmy się, bo po co nam zdjęcia pięknych widoków, jak można jechać :P. No i ciężko wygrzebać aparat spod kombinezonu przeciwdeszczowego…
Po punkcie szczytowym i przejeździe krótkiej grani wydawało nam się, że droga będzie już pędzić tylko w dół. I przez pewien czas tak właśnie było. Ale w pewnym momencie znowu zaczęliśmy wspinać się pod górkę, przy efektach świetlno-dźwiękowych – walnęło z nieba kilka widowiskowych piorunów :).
Już wtedy zakochany byłem w tej trasie. Jest długa, piękna i zaskakuje. Są na niej ciasne naprzemienne zakręty, odcinki szybsze z łagodnymi, następującymi po sobie łukami, zjazdy i podjazdy… Istny tor wyścigowy na szczytach gór!

Trasa tak naprawdę zaczęła jechać systematycznie w dół dopiero od górskiej miejscowości Ranca. Widok terenu zabudowanego w tych górskich terenach był również czymś niecodziennym…
Przejazd Transalpiny skończyliśmy ok. godziny 15:00 w Novaci, gdzie też zjechaliśmy w ustronne miejsce za miastem, aby zjeść obiad. Tam też naturalnie przestało padać – pogoda wbiła nam dodatkową, ostateczną szpileczkę goryczy – deszcz dopadł nas tylko na kluczowym, najpiękniejszym odcinku trasy. Z miejsca, w którym rozłożyliśmy kuchenkę widzieliśmy zresztą ciężkie chmurzyska, wiszące nad górami skrywającymi Transalpinę…

Tyle dobrze, że nie padało nam na głowy podczas posiłku ;).

Resztę dnia postanowiliśmy spożytkować na dojazd w okolice drugiego naszego celu wyprawy – drogi DN7C – Trasy Transfogaraskiej. Za Novaci odbiliśmy w lewo na drogę DN67 i dalej pogoniliśmy po DN73C w stronę Curtea de Arges. To tam, tuż przed wioską Burlusi Krzysiek wypatrzył na łuku drogi kemping, na którym postanowiliśmy przenocować. Były miejsca pod namiot, ale też i małe domki drewniane – takie, w których znajdowały się dwa łóżka i nic więcej. Koszt wynajęcia domku był śmiesznie niski, więc nie było się nad czym zastanawiać. Tym bardziej, że kemping udostępniał dla gości prysznic :).

Na kempingu tym urzędowali już trzej Polacy na dużych turystycznych motocyklach. Gdy więc się już rozgościliśmy w domku, wykąpaliśmy i przebraliśmy w normalne ubrania, usiedliśmy z nimi przy stolikach kempingowego barku. Chłopaki mieli gest – postawili nam piwo ;).
Od słowa do słowa okazało się, że jedziemy w tym samym kierunku. Podzieliliśmy się więc z nowymi kolegami naszymi obawami, że Trasa Transfogaraska może być jeszcze zamknięta, na co oni nam odparli, że nawet jeśli tak będzie, to i tak można motocyklem przejechać. Bo o ile tunel na szczycie przełęczy może być faktycznie jeszcze zamknięty, o tyle we wrotach tunelu są furtki dla pieszych, które zawsze są otwarte i motocykl się przeciśnie ;). Był to miód dla naszych uszu :).
Po niedługiej biesiadzie i – niewątpliwie – jakiejś kolacji, zmęczeni trasą, odpadliśmy spać w naszym mikro-domku.
Tego dnia pokonaliśmy 451km.

Dzisiejsza trasa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *