Majówka w Leśnej

Dzień 2 – 1 maja 2008 r.

Wstałem o 7:00 rano. Za oknem niestety pogoda nie nastrajała specjalnie do jazdy. Było pochmurno i siąpił lekki deszczyk.
Na śniadanie zameldowałem się w domku rodziców. Już tam oni byli właściwie zaopatrzeni w suchy prowiant ;). Ciepła herbata i kawałek bułki to było to.
Ale potem nie było za bardzo co robić. Kręciłem się więc po ośrodku i zaglądałem w różne miejsca :].

Złom Brata 🙂

W końcu wylądowałem w jadalni znajdującej się przy wjeździe do ośrodka. Była tam już większa ekipa i biesiadowała przy śniadaniu.

Zatem i ja zapodałem sobie zapiekankę – a co sobie będę żałował :].
Po drugim śniadaniu – łazikowania ciąg dalszy. Kręciliśmy się chwilę przy motocyklu Prota, w którym wysiadły światła. Okazało się, że odlutował się jeden kabel we włączniku, toteż zaczęły się zakrojone na szeroką skalę poszukiwania lutownicy ;).
Ok. godziny 11:00 ludzie zaczęli się rozjeżdżać. Pogoda nieco się ustabilizowała, więc co bardziej niecierpliwi powsiadali na sprzęty i gdzieś pojechali. Mowa była głównie o zamku Frydland w miejscowości Frydland :]. Ale my nie pojechaliśmy, bowiem czekaliśmy z bratem na Agghię, która źle się czuła i nie była gotowa do drogi…

Rodzice, Brat i motór Mamy :). Czekamy…

Ok. 12:00 ośrodek niemal zupełnie opustoszał. Wuj ze swoją ekipą poszli z buta na zamek Czocha, a cała reszta pojechała do tego Frydlandu. Została tylko nasza piątka…
Niecałą godzinę później brat przekonał nas żebyśmy jechali bez niego. Nie zapowiadało się na to, by Agnieszka miała wstać, więc brat postanowił z nią zostać, a my z rodzicami pojechaliśmy w pogoń do Frydlandu.
Pogoda zrobiła się śliczna, toteż bardzo przyjemnie nam się jechało. Okolica była piękna, a drogi niczego sobie…

Jazda!

Dotarliśmy do Frydlandu ok 14:00, zaparkowaliśmy motóry koło innych z naszej ekipy i poszliśmy do podnóży zamku, gdzie byli nasi. Okazało się niestety, że komplet do zwiedzania już się uformował i my się już nie załapiemy :(.

Zamek Frydland.

No to cóż – razem z Drogowcami poszliśmy coś zjeść :). Trafiliśmy do azjatyckiej knajpy, gdzie porządnie pojedliśmy i doczekaliśmy do godziny zbiórki, ustawionej na 16:00.
W dalszym rozkładzie dnia była jazda już do Pekelnych Dolów w Czechach. Jednak w tak dużej grupie jak zwykle nie mogło się to odbyć bez dużych perturbacji :].
Wsiedliśmy na sprzęty i… pojechaliśmy 2 km na rynek Frydlandu. Okazało się, że ludzie są głodni i chcą jeść. Ale nie wszyscy – Ci co nie zwiedzali zamku i w tym czasie pojedli – chcieli jechać dalej. W tym i ja…
Były zatem już dwie podgrupy, a trzecią stanowili moi rodzice, którzy się zgubili podczas przejazdu na rynek i postanowili na własną rękę pojechać do Pekelnych Dolów.

Rynek we Frydlandzie.

Grupa najedzonych i paru głodnych w końcu uznała, że czekać nie będzie i ruszy w drogę do Pekelnych, by po drodze znaleźć lepsze miejsce na jedzenie :). Oczywiście pojechałem z tą grupą…
Tempem spacerowym dotarliśmy do Liberec i zatrzymaliśmy się przy głównej drodze w restauracji. Paru nielicznych głodnych zamówiło żarełko, a ja, żeby tak po próżnicy nie czekać, zamówiłem kawę.
I jak się można domyślić – czekanie przeobraziło się w masakrycznie długie czekanie. Jedni bowiem jedli, a inni dojeżdżali i dopiero zamawiali swoje porcje. Dotarł w ten sposób wuj ze swoją świtą (Bartek, Olo, ObLeśny), dojechali Ci, co zjedli na rynku we Frydlandzie i – na sam koniec – dojechał brat z Agnieszką. Zanim więc Ci ostatni zdążyli zjeść, cała reszta już solidnie była zdegustowana czekaniem.

Czekamy…

Była chyba już 18:00 gdy ruszyliśmy w dalszą drogę. O tyle dobrze, że byliśmy wszyscy – z wyjątkiem rodziców, którzy już do Pekelnych Dolów dojeżdżali w tym czasie.
Krasnal tymczasem postanowił nam jeszcze pokazać punkt widokowy koło Liberec. Była tam taka strzelista góra, na szczycie której stał spiczasty budynek. Wyglądało to z daleka interesująco :).
I takież było do samego końca. Dojazd na górę, po krętej drodze – poezja, a widoki ze szczytu – przepiękne. Nie wszyscy wjechali jednak na szczyt. Kilkaset metrów przed nim był parking i sygnalizacja świetlna z palącym się czerwonym. Parę osób zaparkowało graty i poszło na górę z buta, a inni – w tym ja – po krótkiej rozmowie z miejscowym gościem, olaliśmy sikiem parabolicznym światła i pojechaliśmy na górę motocyklami :].

Parking na dole.

Widoki były naprawdę śliczne…

Z góry…

Zbliżała się 19:00 toteż trzeba było z wolna ruszać do Pekelnych. Ruszyliśmy w dół zbocza góry i… pogubiliśmy się :]. Na rondzie u podnóża góry jedni pojechali w lewo inni prosto… 🙂 Ja wylądowałem w mniejszej grupie, w której był też Bartek i Gerardy.
Uznaliśmy, że nie ma sensu szukać reszty. Bartek miał GPSa, więc wklepał jako cel Pekelne Doly i ruszyliśmy za nim, jako za nowym przewodnikiem :).
Bartek jednak nie długo cieszył się tą rolą. Wyskoczyliśmy bowiem szybko na autostradę i tam, na stacji, odnaleźliśmy resztę ekipy :).
Wreszcie, w komplecie, ruszyliśmy w drogę. Prowadził Krasnal i jechał… dostojnie :]. 80km/h i nic więcej :).
Pod sam koniec wyprawy, już po ciemku i po bardzo wąskich uliczkach, poprowadził nas Staszek. Trafić do groty Pekelne Doly nie jest łatwo za dnia, a co dopiero w nocy! Toteż Stachu, mając dobrą mapę w GPSie, za rączkę doprowadził nas po 21:00 do celu :).
Nooo, to było coś!

Pekelne Doly!

Ogromna jaskinia wyżłobiona ludzką ręką w czasach II wojny światowej pod podziemną fabrykę części do karabinów maszynowych. Robiła niesamowite wrażenie! Wewnątrz spąg wylany był betonem z namalowanymi pasami ruchu, w jednej wnęce znajdował się bar, tu i ówdzie porozrzucane były kanapy, stoliki, fotele, sofy… Zajebisty klimat! 😀

Z tego co się dowiedziałem, właścicielem jaskini jest motocyklista, który uległ w przeszłości ciężkiemu wypadkowi na moto, w wyniku którego czynna kontynuacja pasji motocyklowej stała się dla niego niemożliwa. Dlatego też założył tę knajpę, by móc przez cały rok być blisko tego, co w życiu kocha… 🙂 I co tu dużo mówić – odwalił kawał dobrej roboty, więc gości i motocykli mu na pewno nigdy nie braknie!
Zaparkowaliśmy nasze gruzy w jednej, obszernej, ślepej wnęce, zorganizowaliśmy sobie materace do spania i ruszyliśmy do baru po piwo :).
Jak się okazało sezon dla Pekelnych Dolów jeszcze się nie zaczął, toteż poza naszą ekipą, było tam tylko kilka osób i parę motocykli. W sezonie jaskinia ta tętni życiem znacznie bardziej :).
Z tego też względu przy barze powstały spore kolejki, bo była tam tylko jedna kobitka. Na zmianę przyjmowała zamówienia, a potem przygotowywała zamówione potrawy. Dopiero po dłuższym czasie zjawiły się posiłki w postaci drugiej babeczki i ruch przy barze nieco się usprawnił.

Tak wyglądał bar. Fota zrobiona już za dnia – w nocy było tu zbyt tłoczno :P.

Ale mimo to, było zajefajnie :). W środku panował chłód – kilkanaście stopni powyżej zera, więc ludzie biegali w moto-kurtkach i bawili się świetnie.

Siedzieliśmy tak sobie przy piwku, frytkach i innych wynalazkach do późnych godzin nocnych. Potem jednak długi dzień i późna pora dały o sobie znać, więc zwinąłem się spać. Położyłem się na materacu, mając obok siebie z jednej strony ścianę jaskini, a z drugiej moją wierną CBF :). Tego dnia zrobiła 116km, a na blacie już miała 14449km.