Dzień 5 – 3 maja 2006 r.

I tak to bywa. Zanim się człowiek obejrzy, już nadchodzi dzień powrotu z wyprawy…
Wstaliśmy wcześniej niż zwykle, gdyż już około 8:00. Umówieni byliśmy optymistycznie na wyjazd o godzinie 10:00, gdyż parę osób miało naprawdę daleko do domu!
Po spakowaniu wszystkich gratów, przytroczyłem sakwy do stelaży motorka, a na siedzeniu – poza namiotem i karimatą – wylądowały również bagaże Browara. Dotychczas wożone były przez Miklasa w Matizie, gdyż Browar, jeżdżący z Gosią, miałby trochę ciasno na pokładzie, gdyby musiał je ze sobą wozić :). A że ja na Sevence miałem mnóstwo miejsca, a Miklas jechał do Wiednia – zaproponowałem, że zabiorę ich rzeczy na swój motorek. W końcu jechaliśmy wspólnie do Rybnika…
Po spakowaniu się do drogi – poszliśmy jeszcze na szybkie śniadanko. Zamówiłem sobie jajecznicę na boczku i herbatę. Trzeba było zdobyć odrobinę energii do pokonania wyzwania, jakie na nas czekało :).
Po śniadaniu, żeby nie opóźniać wyjazdu – pojechałem szybko jeszcze zatankować na pobliską stację i wróciłem – już z pełnym bakiem – na parking pod naszą restauracją, gdzie z wolna zbierała się ekipa do drogi.
PGR początkowo miał jechać z nami, jednak Marian namówił go na wycieczkę do Wiednia. Zostało nam zatem siedem sprzętów: dwa V-Stromy – Pietry i Wojtasika, VX brata, FZX Browara, Dragstar 1100 Prota, YZF1000 Gerarda i moja Sevenka.
W oczekiwaniu na Prota, który zabalował dłużej i miał problemy ze wstaniem ;), przejechałem się kawałek V-Stromem Wojtasika. No, kobylasta maszyna, aczkolwiek całkiem poręczna. Jednak wolę moją ślicznotkę ;).

Czekamy na skompletowanie się ekipy przed powrotem…

W końcu zjawił się Prot i mogliśmy ruszyć w drogę. Pożegnaliśmy się z ekipą wiedeńską i… pojechaliśmy!

W odpowiedzi na bardzo stanowczy protest, zamieszczam sprostowanie Prota:

„Kategorycznie zaprzeczam, że się spóźniłem w dzień wyjazdu z powodu zabalowania.
To wierutne pomówienie. Reszta ekstra :))).”

Naszą drogą docelową była trasa szybkiego ruchu – E77, biegnąca prosto na północ. Aby do niej jednak dotrzeć, należało umiejętnie ominąć półkolem Budapeszt, aby nie wpakować się znowu w jego korki…
Przeciskając się więc po przedmieściach przez miejscowości takie jak Gyomor, Pecel, Godollo i Vac – dotarliśmy bez większych problemów do naszej docelowej trasy, która zaprowadzić nas miała bezpośrednio do Polski. Po drodze zatrzymał nas tylko jeden przejazd kolejowy, ale w tym kraju przynajmniej działa to tak jak powinno – szlabany zamykają się, gdy faktycznie pociąg jest już blisko, a nie na 10 minut przed jego przyjazdem :).
Od tego momentu jechaliśmy już szybko. Asfalt był bardzo dobry, słoneczko świeciło, ruch nie był wielki… Żyć nie umierać! A gdy dołożyć do tego niesamowite winkle, to już po prostu bajka!

Gdzieś na trasie… Do piekła!!! 😉

Najmilej wspominam odcinek, na którym po bardzo szorstkim i równym asfalcie pnącym się lekko w górę, natrafiliśmy na cztery naprzemienne szerokie serpentyny… Nie górskie, ciasne – tu można było jechać naprawdę szybko w mocnym złożeniu :). Trzymałem się cały czas prowadzącego nas Pietry, który na tych łukach mało kuframi nie przycierał :). Niesamowite to było!
Po drodze, jeszcze na Węgrzech, zatrzymaliśmy się na stacji, aby wydać resztę forintów. Kupiłem sobie wodę do picia na drogę i jakiegoś batonika :P. Zostały mi naprawdę pojedyncze forinty i myślałem, że sobie je zachowam na pamiątkę. Wówczas jednak okazało się, że Protowi przypadkiem przelało się trochę za dużo paliwa i dosłownie cała ekipa pozrzucała swoje resztki forintów na zapłatę :). Zabrakło dwóch forintów, ale pan z obsługi nie robił z tego problemów :).
W ten sposób, wyczyszczeni z węgierskiej waluty – podjechaliśmy na przejście graniczne węgiersko-słowackie. Bez problemów przeszliśmy przez kontrolę celników i ruszyliśmy – znowu – na najbliższą stację benzynową. Poprzednie tankowanie miało bowiem tylko i wyłącznie na celu wydanie resztek pieniędzy oraz dotarcie do granicy. A to za sprawą faktu, że na Słowacji jest dużo tańsze paliwo :).
Dalsza droga przebiegała dosyć monotonnie. Było sporo zakrętasów, ciasnych winkli, głębokich złożeń… Po drodze jednak napotykaliśmy wiele punktów, w których droga była w trakcie remontu – ruch wahadłowy, lub frezowany asfalt. To już nie było to samo, co po Węgierskiej stronie, aczkolwiek i tu dało się zaczerpnąć dużo większą frajdę z jazdy, niż da się to osiągnąć w Polsce.

Na czele korka, wywołanego ruchem wahadłowym…

W pewnym jednak momencie zaciągnęła się nad nami ciężka, pojedyncza chmura. Straszyła, straszyła, aż w końcu przeszła do czynu. Jak sypnęło deszczem, to tak rzęsistym, że po krótkiej chwili jechaliśmy wszyscy centralnie w rzece. No ale co zrobić – trzeba było śmigać dalej ;).
Pietra uciekł mi trochę, gdyż w deszczu jednak nie potrafiłem dotrzymać mu kroku. No i tak w gruncie rzeczy nasz szyk się rozproszył nieco w tym deszczu. I właśnie tak jadąc sobie w sumie „sam”, nagle zobaczyłem pędzącego z naprzeciwka idealnie w koleinach TIRa… Jak zobaczyłem tę ścianę wody wylatującą spod jego kół, to aż się przeraziłem. Dałem po heblach, ale zanim zdążyłem wytracić prędkość – chlusnęło! Normalnie nic nie widziałem przez chwilę! Takiego strzała dostałem, że niech się Wersal schowa :D. Za mną tę samą przyjemność zaliczył Browar i reszta ekipy… 😉
Niedługo później, po 14:00 zatrzymaliśmy się przy wypasionej, drewnianej gospodzie na posiłek. Sprzęty zostawiliśmy na parkingu i siedliśmy przy jednej, długiej ławie wewnątrz budynku :).

No, tu obsługa wreszcie była taka, jak być powinna. Rozumna, uprzejma i szybka :). Każdy z osobna zamówił sobie żarełko, a ja po przeliczeniu pozostałych mi w portfelu koron, oszacowałem, że stać mnie tylko na kiełbasę z rusztu i kawę ;). Ale jak się okazało posiłek ten był zdecydowanie wystarczający – kiełbasa była spora, a do tego dołożyli trochę chleba. Dało się pojeść :). Inni pozamawiali pełne posiłki i te okazały się tak ogromne, że nie wszystkim udało się je pochłonąć :).
W międzyczasie na zewnątrz poważnie się rozpadało… Gdy byliśmy gotowi do wyjścia ciągle zacinał deszcz. Baaardzo powoli więc zaczęliśmy zbierać się do opuszczenia gospody, a potem chwilę staliśmy na zewnątrz, pod sporych rozmiarów brezentowym zadaszeniem.

W pierwszej kolejności to mnie i Gerardowi czekanie się znudziło. Poszliśmy do swoich maszynek, ubraliśmy kachole, rękawice – zachęcając innych do ruszenia tyłków :P. I ruszyli się :). Zanim jednak poubierali wszystkie cuda na siebie, mnie się już nudziło, więc sobie pojeździłem w kółko po parkingu razem z Protem ;). Powygłupialiśmy się trochę, podregulowaliśmy też w Protowym Dragstarze linkę sprzęgła, bo coś się w jej ustawieniu pozmieniało przy próbie palenia lacza i w końcu – o 15:00 – ruszyliśmy dalej :).
Padać przestało na dobre. Co prawda goniliśmy chmurę deszczową i czasem parę kropli na nas spadło, ale były to tak śladowe ilości, że aż szkoda o tym pisać ;). Od gospody na prowadzenie wyszedł mój brat. I kurna poszarżował jak dzika świnia do przodu tak hardcore’owo wyprzedzając na mokrym jeszcze asfalcie, że po chwili znikł mi z oczu. Ja tam aż takiego zaufania do opon na mokrym asfalcie nie mam ;).
Po parudziesięciu kilometrach dogoniliśmy brata, gdyż przyszło nam się zatrzymać na stacji benzynowej. Brat zapytany o przyczyny takiej szarży powiedział, że uciekał przed deszczem, żeby mu silnika nie zmoczyło ;).
Dalej – po tankowaniu – znowu poprowadził Pietra. Ciągnęliśmy do Bańskiej Bystrzycy trasą nr 66, za którą pociągnęliśmy dalej drogą nr 59 w kierunku przejścia granicznego w Trstenie – tego, do którego pierwszego dnia podróży błędnie poprowadził nas PGR. Droga ta – jak już wspominałem – ogólnie zowie się E77 i ciągnie od samego Budapesztu po polską granicę właśnie…

Liczy się yno jazda! 🙂

O 17:00 w końcu też dotarliśmy do przejścia granicznego. Kawałek wcześniej wynikło tylko nieporozumienie, gdyż brat myślał, że polecimy w Orawskim Podzamczu na Namestowo i przejście graniczne w Korbielowie. Tak byłoby w gruncie rzeczy krócej, jednak po konsultacjach z grupą doszliśmy do wniosku, że trasa ta będzie od Żywca zbyt zakorkowana… Polecieliśmy więc wspólnie dalej.

Mapa – przydatna rzecz :P.

Po wjechaniu do Polski, pociągnęliśmy jeszcze wspólnie aż do Rabki. Dopiero tam przyszło nam się rozdzielić. Przed tym oczywiście pstryknęliśmy sobie ostatnią wspólną fotkę i czule się pożegnaliśmy ;). Potem już tylko zawarczały silniki, ostatni raz krzyknęliśmy do siebie tradycyjne już hasło: „Do piekłaaa!” i… każdy pojechał w swoją stronę.
My – tj. brat, Browar z Gosią i ja – polecieliśmy w stronę Wadowic. Trasa była poniekąd zatłoczona, ale dało się normalnie jechać – w korkach nie staliśmy. Jedynie denerwujące było słońce, które będąc już nisko nad horyzontem – strasznie nas oślepiało. Ciężko było w tych warunkach wyprzedzać…
W Wadowicach odbiliśmy na Bielsko, gdzie już standardowo obraliśmy kierunek na Pszczynę, Żory i Rybnik. Jechaliśmy w sumie bez przystanków – raz tylko musieliśmy zatankować. Na stacji spotkało mnie bardzo miłe zaskoczenie, gdyż na dystansie przeszło 250km moja kochana bestia spaliła dokładnie 5l/100km! A przecież wcale manetki nie głaskałem i motocykl był całkiem solidnie obciążony! Kurde, jakieś lepsze paliwo na tej Słowacji, czy co?
W Rybniku brat pojechał bezpośrednio do domu, a ja jeszcze z Browarem poturlałem się parę kilometrów do Suminy z jego bagażami :). Nie było sensu na tak krótki odcinek przepakowywać wszystkiego z jednego motocykla na drugi…
I tam też pożegnałem się z ostatnimi wycieczkowiczami. Powrót do domku, zrzucenie bagaży i odstawienie motorków do garażu, to już była czysta formalność…
Tego dnia, według licznika motocykla mojego brata, pokonaliśmy 520km. Wróciliśmy około 21:00. Całkiem w sumie nieźle! Szkoda tylko, że było już po wszystkim…

Podsumowując

Pokonaliśmy w sumie 1550km. Tyle pokazał licznik brata ;). Mój padł po 321km :P.

Zobaczyliśmy kawał świata, spędziliśmy pięć niesamowitych, pełnych przygód i humoru dni, wszyscy wrócili szczęśliwie do domów, żaden sprzęt tak naprawdę nie zawiódł. Co prawda Matkowi wysiadło to sprzęgło, ale w sumie motocykl dojechał o własnych siłach do warsztatu, a potem – po naprawie – do Polski…
Jeśli o mój motocykl chodzi, to poza tą urwaną linką prędkościomierza i dającym w kość brakiem wentylatora na chłodnicy oleju – wszystko sprawdziło się cacy. Motocykl okazał się w 100% przydatny do turystyki. Jest niesamowicie wygodny – tyłek nie bolał mnie, mimo że pokonywaliśmy spore dystanse „na raz”. Da się nim pojechać szybko na długich prostych oraz poskładać w winklach na górskich serpentynach. Jednocześnie zawieszenie niesamowicie wybiera nierówności jezdni, co również ma duży wpływ na komfort. Elastyczność silnika również muszę pochwalić – na bardzo długich dystansach mogłem zapomnieć o istnieniu skrzyni biegów. Nawet wyprzedzanie można było przeprowadzać bez redukcji na ostatnim biegu. Naprawdę jestem niesamowicie zadowolony z tego nabytku i myślę, że posłuży mi on ładnych parę lat…

A Węgry?
Cóż. Piękny kraj. Tani pod względem jedzenia (paliwo drogie jak cholera!) i przyjazny dla motocyklistów – formalnie ani razu nikt nas nie obtrąbił, a Policja nie czepiała się nas mimo (delikatnie rzecz biorąc) naginania przepisów ruchu… Słowem nic tylko polecić wycieczkę w tamte strony! Może sam jeszcze raz kiedyś się tam wybiorę…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *