Skandynawia

Ostatnie dwa dni – 75 i 76 – 1.09.2005 r. – 2.09.2005 r.

Rano pobudkę zrobiliśmy już o 6:45. Zjedliśmy śniadanie i szybko zwinęliśmy obóz.
W nocy nie padało – była wręcz piękna pogoda – jednak mimo to motocykle były mokrusieńkie od rosy. Po krótkiej rozgrzewce silników, wyjechaliśmy z naszych krzaków i pojechaliśmy do portu. Już o 7:45 byliśmy na miejscu…
Około 8:00 rano ustawiliśmy się w kolejce na prom. Same polskie rejestracje, Polonezy, nawet Wartgburg! 🙂 Oj, czuło się już domek, czuło…
Po 25 minutach już byliśmy na górnym pokładzie samochodowym.

Z rozpędu do polskiej załogi promu mówiłem po angielsku, gdy nam przypinali pasami motocykle ;). Zabraliśmy z Krzychem najpotrzebniejsze graty z bagaży (śpiwory i jedzenie) i poszliśmy na górne pokłady.
Na samym początku myśleliśmy, że rejs spędzimy na pokładzie spacerowym, na ławeczce. Widoki były piękne, słoneczko świeciło… żyć nie umierać :).

Spaliśmy pod wieżą widoczną w tle :).

Gdy jednak prom ruszył chwilę po 9:00, okazało się, że słońce będzie dokładnie po drugiej stronie statku, a po naszej zrobiło się pieruńsko zimno…
Uciekliśmy więc szybko do środka.

Żegnaj Szwecjo!

Na promie na początku rejsu największym zainteresowaniem cieszył się sklepik. Rodacy byli delikatnie mówiąc bardzo zaniepokojeni, że był on przez długi czas od wypłynięcia zamknięty. Oczywiście artykułowali swoje niezadowolenie w mało cenzuralny sposób :P. Tak… Polskie przekleństwa… Byłem już prawie w domu…
Gdy sklepik wreszcie otwarto nastąpił istny szturm! Polacy rzucili się na puszkowane i butelkowane pamiątki, które wynosili całymi skrzynkami, mimo – co tu dużo mówić – po prostu przerażających cen. Pragnienie po miesiącach abstynencji było jednak znacznie silniejsze od jakiegokolwiek zmysłu ekonomicznego… 😉
My z Krzychem też zapodaliśmy sobie polskie piwko. A co! Wyprawa udała nam się przecież w 100%, toteż trzeba ją było, choć symbolicznie oblać :).
Kiedy piwo się skończyło, zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Znaleźliśmy wypasione miejsce na podłodze koło schodów, odgrodzone z każdej strony barierkami. Wpakowaliśmy się tam i glebnęliśmy spać :). A że mieliśmy też stamtąd doskonały widok na telewizor, to wsłuchiwaliśmy się też przy okazji w wiadomości z kraju :).

No i zaczęły się nudne godziny rejsu. Na zmianę spaliśmy, zwiedzaliśmy prom, kibelki, obżeraliśmy się ciastkami i… nudziliśmy się jak cholera.
Ja próbowałem złapać jak najwięcej snu, bowiem już od miesiąca napalałem się na nocną jazdę do domu. I taki miałem plan, że gdy przybijemy wieczorem w Gdyni, bezpośrednio, z miejsca pojadę te 700km do Rybnika – całą noc :). Nie miałem bladego pojęcia, czy będę coś widział, bo miałem przecież uszkodzoną lampę, ale w sumie się tym nie przejmowałem ;). Chciałem się tylko wyspać, żeby mnie nie ścinało podczas jazdy… No i spałem ile wlezie ;).
Po południu postanowiliśmy zrobić sobie obiad.
Znaleźliśmy najbardziej odludną część promu wyposażoną w gniazdko elektryczne i tam zagotowaliśmy sobie kolejno wodę na zupki chińskie :).

Po obiedzie okazało się, że naszą noclegownię zajął nam jakiś życzliwy rodak, toteż musieliśmy znaleźć sobie nowe miejsce bytowania.
Tym razem to Krzychu znalazł na rufie wyciemnione pomieszczenie wyposażone w fotele lotnicze. Było kilka wolnych miejsc, więc tam się zainstalowaliśmy i przegoniliśmy resztę rejsu.
Prom miał przybić ok. 19:30 w Gdynii. Już te ostatnie pół godziny koczowaliśmy pod drzwiami wejściowymi na pokład samochodowy. Kiedy nas tam wreszcie wpuścili – szybko przebraliśmy się, spakowaliśmy wzięte na czas rejsu rzeczy do bagaży i przygotowaliśmy się do opuszczenia promu.
Byłem bardzo podjarany :). Marzyłem o tym powrocie długie godziny podczas pracy w szklarni i u Yesyesa :). Było to dla mnie niezłe wyzwanie. Co jak co, ale 700km jeszcze nigdy wcześniej nie zrobiłem motocyklem „na raz”, a tu do tego chciałem to zrobić w nocy na mocno obciążonej maszynie…
Miodzio :D.
Nie wiem, ale już taki jestem, że im coś mi się wydaje trudniejsze, tym silniej chce to zrobić :). Toteż nic mnie nie mogło powstrzymać przed tą próbą :).
W końcu opuściliśmy prom. Przebiliśmy się przez bramki i zatrzymaliśmy zaraz za nimi. Tam czekała na Krzyśka jego dziewczyna – nasz „Anioł Stróż”.

To ona przez całą wyprawę zaopatrywała nas w prognozę pogody, wysłała nam cennik biletów i rozkład rejsów powrotnych do Polski, oraz była jedynym, niezawodnym dostarczycielem niezbędnych nam informacji podczas podróży…
Tam za bramkami pożegnaliśmy się już z Krzychem, gdyż wiedzieliśmy, że choć jeszcze kawałek będziemy jechać razem, to już dla pożegnań zatrzymywać się nie będziemy…
Około 20:00 ruszyliśmy w dalszą drogę. Krzychu jechał z dziewczyną do Krynicy Morskiej, a ja kierowałem się na krajową jedynkę – na Łódź.
I już na pierwszym większym skrzyżowaniu ja odbiłem w prawo, a Krzych pojechał prosto. Klakson, machnięcie ręki i… byłem sam.
Jednak przeciskając się w korkach w Gdyni parę minut później, nagle obok mnie gwałtownie zatrzymał się nie kto inny, tylko Krzychu ;). Okazało się, że do okolic Gdańska jechał tą samą drogą co ja i udało mu się mnie dogonić.
Ten ostatni wspólny odcinek grzaliśmy szybko. 130-140km/h. Dwupasmówka, to się dało :).
Gdzieś przed Gdańskiem Krzychu jednak odbił w prawo, a ja poleciałem prosto. Znowu klakson, pozdrowienie i tym razem już naprawdę zostałem sam.
Już robiło się ciemno. Zwolniłem więc do 120km/h i z taką mniej więcej prędkością jechałem już przez większość drogi do Rybnika ;).
Lampa świeciła słabo, ale w sumie nie było tragedii. Za diabła nie widziałem tylko kolein i kilka razy byłem wręcz zesrany, gdy w ciemnościach na taką ogromną cholerę wjechałem, przy zmianach pasa lub przy wyprzedzaniu…
O 23:40 byłem już w Toruniu. A ponieważ ciągle jechałem na jednej zupce chińskiej i paru ciastkach – zatrzymałem się w McShicie, żeby coś zjeść.
Po napełnieniu żołądka plastikowym jedzeniem i rozgrzaniu kawą, około północy ruszyłem w dalszą drogę.
Jechałem zupełnie bez przystanków. Zatrzymałem się na całej trasie ponad ten postój w Toruniu zaledwie trzy razy na tankowanie. Raz w Tczewie, drugi raz we Włocławku i trzeci – przed Częstochową. Potem dopiero w Rybniku wlałem Suzi po korek…
Samochody jadące z naprzeciwka co chwila mnie oślepiały. Nie tak sobie tę jazdę wyobrażałem. Myślałem, że będę tylko ja, światło lampy i czarny, uciekający asfalt…
Jasne!
Z naprzeciwka grzało mnóstwo samochodów, głownie ciężarowych. Waliły po oczach światłami niemiłosiernie. A w jednym miejscu szczególnie. Coś wydało mi się wówczas nie tak, bo jedna cholera jadąca z przeciwka świeciła coś za bardzo. Przytuliłem się instynktownie do pobocza i… minęła mnie na kartki dupna ciężarówka, wyprzedzająca właśnie cały rząd innych… Cud, miód i orzeszki!
W oślepiającym świetle nie bardzo dało się rozpoznać, co się na drodze dzieje… I takie „ścigające się” ciężarówki spotkałem jeszcze potem dwa razy :). Musiałem zjeżdżać im z drogi. No cóż, większy ma zawsze racje ;).
Natomiast co mi się podobało…
Dwa lub trzy razy spotkałem cały konwój TIRów. W każdym z nich było po kilkanaście ciężarówek :). I tak się złożyło, że dwa z tych konwojów udało mi się wyprzedzić „na raz”. Długa prosta, lewy pas i jazda! A po prawej jedna za drugą, uciekały w lusterku TIRy… Coś niesamowitego :). Bardzo miło to wspominam… 🙂
Po 1:00 w nocy już byłem w Łodzi. Tam akurat zjeżdżało się do centrum mnóstwo lawet z motocyklami i starych samochodów pokroju Syrenki, gdyż od rana 2 września rozpoczynał się w Łodzi Moto Weteran Bazar. Szkoda, że o tym nie wiedziałem wcześniej. Może bym zorganizował sobie gdzieś spanie i tam z rana zajrzał?
Za Łodzią zaczęła się dobra droga – szeroka dwupasmówka – toteż i prędkości zaczęły pokazywać się rzędu 130km/h. Zimno się zrobiło jak cholera i byłem zmarznięty na klocek. Założone na siebie miałem kalesony, spodnie skórzane, ocieplacze na kolana, koszulkę, dwa swetry, polar i kurtkę… I mimo to, było mi naprawdę bardzo zimno…
Po 3:00 w nocy byłem już w Katowicach.
No i włączył się syndrom Katowic ;). Od samego początku, gdy tylko wymyśliłem, że będę wracał w nocy jedynką, bałem się, że się pogubię w węźle w okolicach Katowic. I tak też się stało… Zjechałem w niewłaściwy zjazd i zacząłem błądzić jak dzika świnia. Zahaczyłem o Będzin, Mysłowice i zjeździłem pół centrum Katowic. Nigdzie za cholerę jednej tabliczki na Skoczów, Wisłę czy cokolwiek…
Mapę miałem tylko w ogromnej skali, więc mogłem sobie ją wsadzić. Zjechałem w końcu po 30 minutach błądzenia na stację benzynową, gdzie kobitka pomogła mi się odnaleźć przy pomocy mapy…
Zjeżdżałem jeszcze potem na drugą stację, ale w końcu wróciłem na E75 i pognałem w kierunku Żor i Gliwic.
Nie wiem, jakim sposobem, ale wpadłem na jakąś beznadziejną drogę (chyba to była 928, czy coś takiego) i jadąc przez Ornontowice, znalazłem się w Bełku, skąd już prosto trafiłem do Rybnika…
Na stację benzynową zjechałem punkt 5:00 rano.
Ponieważ chciałem zrobić rodzince niespodziankę (nie wiedzieli, że wracałem w nocy), a do pracy wstawali o 7:00 – musiałem przegonić jakoś te dwie godziny :). Pojeździłem sobie więc po okolicy, zahaczyłem o Boguszowice i po 6:00 odstawiłem motocykl do garażu.

Na liczniku widniał przebieg 54603km. Tej nocy pokonałem więc 713km. W zaledwie 9 godzin :). Średnia prędkość – 80km/h :).
Potem z garażu już spacerkiem poszedłem do domu, gdzie przywitali mnie bardzo zdziwieni acz uśmiechnięci rodzice…

Podsumowanie:

Od opuszczenia domu 18 czerwca, przejechałem 5883km. Suza spaliła podczas całej wyprawy 2,5 litra oleju. Średnio paliła w Szwecji i Norwegii 4,2/100km paliwa, ale podczas nocnego powrotu do domu spalanie oscylowało wokół wartości 5l/100km.
Motocykl spisał się rewelacyjnie, choć po powrocie przedstawiał żałosny stan… Wykończone łożyska, brak tylnego hamulca (zatarł się tłoczek i z czasem hamulec przestał w ogóle działać – w nocy jechałem mając tylko przedni :D), wykończony tylny amorek, rzygające olejem lagi… Wreszcie pokiereszowana lampa, szyba, zegary… Popękane owiewki, porysowany silnik, zniszczone naklejki… Dużo tego się narobiło.
Jednak mimo tego wszystkiego – motocykl dowiózł mnie bez sprzeciwów i ani razu tak naprawdę nie zawiódł.
Oj, Suza, moja kochana Suza…
Wyprawa udała nam się w pełni. Pracy nie zabrakło – przywiozłem do Polski sporą górkę gotówki. Z wyprawy w pamięci pozostanie mi z całą pewnością Norwegia – surowa, twarda i urzekająca swą dzikością i pięknem. Z całą pewnością jeszcze kiedyś tam wrócę… Klimat tego kraju jest niepowtarzalny.
Pozostanie mi również w pamięci otwartość, prostolinijność i serdeczność Szwedów. Coś, o co dosyć trudno w naszym tekturowym kraju.
A ponad wszystko pozostanie ze mną uczucie wolności, jakie dawało mi podróżowanie motocyklem po Skandynawii. Wrażenie, że żyję nie swoim życiem, że wszystko jest tymczasowe i że nie muszę się niczym przejmować. Uczucie wyzbycia się większości hamulców, reguł i ograniczeń, które oplatają mnie w Polsce. Coś, co w sumie chciałoby się czuć zawsze…
Tak. Skandynawia dała mi o wiele więcej, od pieniędzy, po które tam pojechałem…

Wyprawa zakończyła się na przebiegu 54603km.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *