Skandynawia

Dzień 47 – 4.08.2005 r.

To był dla mnie najgorszy, najczarniejszy dzień z całej wyprawy…
Od rana lało jak cholera. Aż nam się wstawać nie chciało… Gdy się na chwilę uspokoiło, zaczęliśmy zwijać namiot. To się z kolei dorwały do nas te malutkie, parszywe komarki – „knoty”. Właziły wszędzie, więc do pakowania bagaży na motocykl ubrałem kask, rękawice i kombinezon :P.
Wystartowaliśmy dopiero około 10:00, a i tak podjechaliśmy tylko na stację benzynową. Ja zabrałem się za naprawianie przednich kierunkowskazów w moto (gdyż okazało się, że jednak wczorajsza gleba napsuła więcej niż myślałem), a Krzychu zabarykadował się w kiblu dla inwalidów i ładował aparat :D. Po naprawie jeszcze naciągnąłem sobie łańcuch i mogliśmy jechać.
Z samego Bergen jednak zrezygnowaliśmy. Doszliśmy do wniosku, że bez mapy lub przewodnika kręcilibyśmy się po jego centrum jak smród po gaciach, co nie miałoby większego sensu… Postanowiliśmy pojechać na największy i najsłynniejszy norweski fiord – Sogne.

Już jak dojeżdżaliśmy do Dale miałem przemoczony kombinezon w miejscu, gdzie plecy swą szlachetną nazwę kończą :|. Nie było to zbyt przyjemne… A deszcz napierdzielał cały czas i to mocno…

Nawet takie widoki już mnie nie cieszyły.

Dojechaliśmy około 14:00 do miejsca, z którego mieliśmy przeprawić się promem do Lavik (koniec drogi E39). Ulewa wzmogła się jeszcze bardziej, tak, że już mieliśmy wszystkiego serdecznie dość. Tym bardziej, że z przed samego nosa odpłynął nam prom – byliśmy pierwsi w kolejce na pustym parkingu.

Wleźliśmy do poczekalni, żeby się ogrzać – na następny prom i tak mieliśmy trochę czekania…. W poczekalni grzałką zagotowaliśmy wodę i zjedliśmy sobie po zupce chińskiej z czekoladą.
Pogoda była tak paskudna, że odechciało nam się zapuszczać dalej na północ. Zdecydowaliśmy, że od tej chwili następuje taktyczny odwrót. Nie wiem jak Krzychu, ale wtedy jedyne czego chciałem to wydostać się jak najszybciej z tej deszczowej krainy…
Z niewiadomych przyczyn postanowiliśmy pojechać na wschód, do miejscowości Ortnevik. Wszystkie mapy wskazywały, że z tego miasteczka nie ma żadnej drogi wyjazdowej, poza tą, którą mieliśmy zamiar się tam udać. Jedynie pokazana była dróżka dla pieszych, która w naszym wyobrażeniu urosła chyba do szutrowego duktu, w sam raz nadającego się dla motocykli…

Bardzo szybko po dojechaniu (w deszczu) na miejsce rzeczywistość udowodniła nam, że mapy nie kłamały. Droga dla pieszych zaś, wierząc w słowa tubylców, nadawała się tylko dla ludzi znających się nieco na wspinaczce ;).

Ortnevik. Wówczas tego nie dostrzegałem, ale wioska była śliczna.

No i kupa. Było już grubo po 16:00, a my jedyne co mogliśmy, to zawrócić i… przejechać dokładnie tą samą drogą cały pokonany tego dnia dystans :|. Jakieś 100km z okładem…

Byłem zły. Na pogodę, na przemoknięty kombinezon, na ogólną sytuację i na cały świat. Miałem już tego dość i byłem zmęczony. Poszarżowałem przodem, żeby trochę rozładować nerwy i Krzychu znikł mi gdzieś w lusterku.
Po chwili zobaczyłem go znowu, więc jechałem dalej i waliłem z tłumika w każdym tunelu ;).

W którymś z kolei jednak zauważyłem, że „Krzychu” ma dziwnie dwa światła, zamiast jednego. Zakumałem, że to nie on, tylko jakiś samochód, więc postanowiłem zaraz za tunelem się zatrzymać i na Krzycha poczekać. Wiedząc, że mam za sobą samochód, przy zatrzymywaniu przytuliłem się do pobocza, by mnie nie stuknął. No i zjechałem nieopatrznie na mokrą trawę i wyrżnąłem glebę. Fura nawet się nie zatrzymała, choć jej pasażerowie bardzo ciekawie się mi przyglądali, gdy się wygrzebywałem spod Suzi.
Glebnąłem na trawie, więc obyło się bez strat. Gdy Krzychu dojechał, miał nietęgą minę i się nieźle przestraszył :). Fajnie to musiało wyglądać – wyjeżdżasz z tunelu, a tu GS na boku – w sumie niecodzienny widok ;).
Krzychu pomógł mi podnieść grata i pojechaliśmy dalej. Jakoś o dziwo poprawiła mi ta gleba humor :P.
Ale nie minęło 15 minut i leżałem znowu… 😐
Jechaliśmy krętą asfaltówką ostro pod górę. Mokro, choć akurat nie padało. I na jednym ciasnym winklu o 180 stopni już na wyjściu trochę za bardzo pokręciłem gazem i zaczęło mnie wynosić na tą śliczną, zieloną i śliską jak cholera trawkę. Nie wiem, czy to ta gleba poprzednia, czy zmęczenie, czy co? Nie zareagowałem i mnie po prostu wyniosło na dobre.
Gdy tylko w tym przechyle przednie koło zahaczyło o trawę – już leżałem. Prędkość w sumie nie duża – jakieś 40 km/h. Zgrzyt metalu, dźwięk dartego kombinezonu, po czym wszystko stanęło. Silnik jeszcze coś tam bulkał, więc go zgasiłem.
Byłem bardzo zdziwiony, że nic mi nie jest. Wszystkie członki sprawne, tylko prawa stopa przygnieciona motocyklem i napieprzający łokieć, na który przyszła cała siła uderzenia. Ale byłem święcie przekonany, że właśnie zakończyłem wycieczkę…
Krzychu zawrócił i pomógł mi się wydostać spod maszyny. Podnieśliśmy wspólnymi siłami Suzi i przystąpiliśmy do szacowania strat.

Niechlubny ślad, pozostawiony przez przednie koło. Reszta „jechała” po asfalcie.

Kombinezon – sito, kurtka na ramieniu przetarta, ocieplacz kolana też dostał. Motocykl – pęknięta szyba, obudowa zegarów, przerysowana klamka hamulca (cud, że się nie złamała!), mocno pogięta lampa przednia, kierunek „przytulił” się do lagi, a ciężarek na kierownicy prawie odłamał… Resztę wzięły na siebie sakwy i ja :). Silnik został tylko nieznacznie ryśnięty.
Szybę i klosz kierunku (który najpierw w miarę wyprostowałem) pooklejaliśmy taśmą i na tym naprawy zakończyliśmy :P.

I już prawie nie widać :).

Na takiej prowizorce pojechałem dalej…
Nastukaliśmy jeszcze tego dnia ładnych parędziesiąt kilometrów. Nawet za bardzo nie wiem gdzie, bo miałem wszystkiego dość. Generalnie kierowaliśmy się ku Dale. Oczywiście ciągle padało…
Wieczorem zaczęliśmy rozglądać się za jakimś noclegiem. Ale nic kompletnie nie dało się znaleźć, więc koło 21:00 po prostu zatrzymaliśmy się przy jednej bocznej drodze i kompletnie na widoku rozbiliśmy namiot na przybocznej trawie…

Krzychu od razu wprowadził się do środka, ja zaś zabrałem się za reanimowanie lampy, bo świeciła po krzakach, a nie na drogę. Walczyłem z nią jakąś godzinę i o dziwo w tym czasie nawet nie padało…
Kiedy lampa wyglądała już zadowalająco, zabunkrowałem się w namiocie i po kolacji – położyłem się spać.
Generalnie – wszystko mokre, kombinezon dziurawy, Suzi okaleczona. Nie widzieliśmy nic nowego, a jeżdżenie nie miało kompletnie sensu.
Porażka…
Stan licznika po dzisiejszych wojażach: 52524km.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *