Skandynawia

Dzień 10 – 28.06.2005 r.

Hasło dnia by Krzychu:

„W Szwecji jest dużo Szwedów.”

No i wreszcie nadszedł nieco bardziej owocny dzień, od poprzednich :). Ale po kolei…
Podnieśliśmy się dopiero o 9:00, ustanawiając chyba nowy rekord ;). Zjedliśmy coś, zwinęliśmy obóz i cichaczem około 10:30 opuściliśmy tereny naszego zakładu.
Plany na dzisiaj były takie jak wcześniej – tj. szukanie pracy, ale postanowiliśmy kierować się w stronę jeziora Mjorn, aby w przypadku dalszego niepowodzenia, choć spróbować się w nim wykąpać. Coś dla ciała i na poprawę niskiego morale ;).

Po drodze zrobiłem sobie zdjęcie „okładkowe” 😉

Błądząc bocznymi drogami, znaleźliśmy się w miasteczku Skepplanda. Biegła z niego mało ciekawa dla motocykla typowo szosowego droga, która obsypana była sporą ilością żwiru, a w nawierzchni czyhało wiele dziur. Co ciekawe – dziury występowały seriami ;). Jak się wpadło w jedną, to już się jechało po całym rzędzie. Tak się wówczas zawieszenie trzęsło, że miałem wrażenie, że się rozpadnie…
Jadąc tą dróżką, Krzychu znalazł coś jeszcze mniej nadającego się pod koła Suzi. Zwykła droga szutrowa odbijała w prawo od „głównej”. Oczywiście – pojechaliśmy tam ;).
No tu, choć Suzi cierpiała – podobało mi się. Najpierw wspinaliśmy się dość mocno pod gorę, jakby w samo serce lasu, a później, gdy już przeszliśmy do poziomu, krajobraz zaczął przypominać dość znacznie polskie szczyty gór, z powyłamywanymi przez wiatr drzewami. Piękne miejsce :).

Jadąc dalej tą drogą dojechaliśmy… donikąd ;). Po prostu nagle szutrówka urywała się czymś w rodzaju małej wydeptanej polanki. Dalej można byłoby pojechać tylko jakimś crossem lub traktorem :P.
Jazdę tamtędy należy więc zaliczyć jako wycieczkę krajoznawczą, a nie podróż służbową ;).
Po cyknięciu paru fotek i chwilowym odpoczynku, wróciliśmy tą samą szutrówką na drogę „główną” i pojechaliśmy dalej.
Natknęliśmy się w końcu na jakieś jeziorko, ale po rozmiarach poznaliśmy, że to na pewno nie jest te, którego szukaliśmy :). Jednak dla naszych potrzeb było wystarczające, toteż zaparkowaliśmy nasze graty, kto gdzie mógł…

… i poszliśmy rozpoznać teren, w poszukiwaniu dobrego miejsca do kąpieli.
Wszędzie krzaki, chaszcze i rzęsa wodna. Omal nie utopiłem jednego kalosza w mule a przy siedzeniu na brzegu i myciu – pogryzło mnie coś po tyłku. Ale ostatecznie ciut udało się umyć, choć na pełną kąpiel nie było warunków.
Jeszcze wówczas nie wiedzieliśmy, że jezioro, przy którym się zatrzymaliśmy, należało do naszego przyszłego pracodawcy :).
Po „kąpieli” ubraliśmy się i znowu wskoczyliśmy na maszyny. Ujechaliśmy jednak tylko 200 metrów, bo zobaczyliśmy wjazd na teren gospodarstwa. Po wzrokowych konsultacjach – ja wjechałem, Krzychu został. Gospodarstwo jak wiele innych – szczerze mówiąc sam wjeżdżałem tam bez nadziei znalezienia roboty…
Gospodarz na szczęście był akurat przy jednym budynku. Gdyby go nie było – pewnie bym zawrócił ;).
Wyjechałem mu z całym oratorium, że jeździmy, że szukamy pracy, że tanio robimy itd. Koleś na mnie patrzy jak żaba na piorun, w stylu: „co ta łajza ode mnie chce?”
Zszedłem więc na prostszy język:
– Job. We want work.
Dostałem na tak postawioną sprawę odpowiedź:
– Oł, yes, yes!
A więc była platforma porozumienia! 🙂
Przez najbliższe 3-4 minuty koleś stał jak kołek patrząc po swoim gospodarstwie i powtarzał swoje: „Oł, yes, yes”. Ja patrzyłem a to na niego, a to na Krzyśka, który po dwóch minutach również postanowił podjechać z drogi na teren gospodarstwa i włączyć się w tę burzliwą konwersację.
W końcu stwierdziliśmy z Krzyśkiem, że trzeba się trochę ponarzucać. Układaliśmy więc rozmowę tak, aby gospodarz mógł dalej używać swego jedynego angielskiego zdania i jakoś mu się do pracy wcisnęliśmy :). Jak się potem okazało, można było z nim w ten sposób załatwić dużo więcej – prośba o garnki, spanie w stodole, czy nawet o podwyżkę… Zawsze kwitował wszystko standardowym: „Yes, yes” :D. Stąd też szybko mianowaliśmy go imieniem Yesyes :).
Dogadaliśmy się, że przyjedziemy do niego ponownie wieczorem. Do tego czasu miał sobie przygotować jakieś zadania dla nas, a pracę mieliśmy rozpocząć następnego dnia od samego rana :).
Mając zaklepane miejsce pracy i dużo wolnego czasu, postanowiliśmy pojechać pobyczyć się nad innym jeziorkiem i przy okazji wszamać obiad.
Znaleźliśmy gdzieś kąpielisko, przy którym był jakiś darmowy skansen. Obejrzeliśmy sobie go z grubsza, na ławeczce zmajstrowaliśmy obiadek i – syci – walnęliśmy się na „plaży”.

Szwedki w bikini były całkiem przyjemnym widokiem, choć młodych ciał jak na lekarstwo :(. A poza tym – Polki są ładniejsze ;).
Wylegiwaliśmy się może dwie-trzy godzinki. Póki nie było jednak za późno, zerwaliśmy się znowu do drogi, aby w jakimś większym mieście zrobić zakupy na następne dni i poszukać kafejki internetowej.
Droga poprowadziła nas do Alingsas. Tam niestety kafejki nie udało nam się znaleźć, ale za to Krzychu porozmawiał z budki telefonicznej z dziewczyną, a w tanim supermarkecie Willy’s udało nam się wyrwać chleb w przyzwoitej cenie. Wcześniej kupowaliśmy bochenek w przeliczeniu za 10zł, a tu udało się za niespełna 2zł :).
Po zakupach – wróciliśmy do naszego nowego pracodawcy. Koleś miał ogromne gospodarstwo. Łącznie 11 budynków różnego rodzaju, spory kawał pola, jezioro, w którym się wcześniej myliśmy, oraz cały okoliczny las. W sumie jak dobrze pamiętam – 30Ha ziemi.
Namiot rozbiliśmy u wejścia do lasu.

Trochę szybko opadły nas takie malutkie komarki, na które Yesyes mówił „knots”. Atakowały jak szalone i w potwornych ilościach! Błyskawicznie zamknęliśmy się w namiocie, ale niestety skubane owady były tak małe, że przełaziły przez moskitierę :|. Musieliśmy już o 19:00 zamknąć się na amen, bo by nas zeżarły żywcem. Gdy uchylaliśmy zamek namiotu – na zewnątrz cały czas unosiły się wielkie chmury tych komarów. Masakra…
Jakoś przeczekaliśmy wieczór w środku namiotu i poleźliśmy w końcu spać.

Stan licznika na dziś 50847km.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *