Skandynawia

Dzień 2 – 20.06.2005 r.

Rano wstaliśmy około 8:00. Zjedliśmy szybko śniadanie, spakowaliśmy się i zwinęliśmy obóz. Udało nam się cichaczem wyjechać z lasu i już po chwili gnaliśmy w kierunku Rostock.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce – do odpłynięcia promu mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc sobie skoczyliśmy po paliwo.

W oczekiwaniu na prom.

O 11:00 już byliśmy na pokładzie promu. Rejs miał trwać około dwie godziny, więc mieliśmy czasu jak brudu (dosłownie :P). Każdy z osobna więc poszedł się umyć do łazienki, po czym coś jeszcze przekąsiliśmy przy stoliku z pięknym widokiem na Bałtyk.

Około 13:00 przybiliśmy do Dani :).

Wpakowaliśmy się na trasę E55, prowadzącą do Kopenhagi, jednak zjechaliśmy z niej w prawo, w kierunku Mons Klint. Krzychu miał całą listę obiektów do obejrzenia i w pierwszej kolejności podjechaliśmy pod Kong Asgers Hoj. Szukaliśmy zamku, a znaleźliśmy… pagórek z dziurą ;).

Nie wiem, czym to było kiedyś, w każdym razie w środku za ściany robiły duże bloki skalne, a wnętrze rozwidlało się od wejścia w kształt litery T. Szczerze mówiąc już ciekawsze były widoki z wierzchołka tej górki ;). Dania to naprawdę piękny kraj…
Z tego miejsca pojechaliśmy już na Mons Klint. Ostatni odcinek drogi biegł normalnie drogą gruntową i po prostu cierpiałem razem z całym motocyklem na każdej dziurze. Masakra – bardzo mi tam mojej Suzi było żal…
Dojechaliśmy pod parking – of korz płatny – bez cienia duńskiej waluty. Nie było gdzie zostawić motocykli… Zatrzymaliśmy się więc przy poboczu „drogi”, i gdy Krzychu zszedł z motocykla, ten przewrócił mu się z bocznej stopki :|. Nie byłoby pewno tragedii, gdyby nie pierdzielona drewniana barierka, o która roztrzaskała się w kawałki szyba. Ponadto zgięło się i strzaskało prawe lusterko i lekko wygiął stelaż kufra.
Motocykl podnieśliśmy i zabraliśmy się do naprawy. Szybę posklejaliśmy taśmą, tak, że była lepsza jak nowa ;), a z resztą uszkodzeń nie mogliśmy w tych warunkach nic zrobić…
W końcu motocykle z całymi bagażami zostawiliśmy przy tej „drodze” i poszliśmy oglądać klify… Bardzo się niepokoiłem o motocykle i bagaże, no ale jak już tu byliśmy, to klify trzeba było zobaczyć…
No i nie pożałowaliśmy :). Schodząc kilkanaście minut długimi drewnianymi schodami, osiągnęliśmy w końcu poziom morza i oczy nam zbielały…

Tu nie ma co pisać. Coś przepięknego.

Nawet zdjęcia nie oddadzą tego, co oczy widziały…

Gdy już obfotografowaliśmy cały dół, postanowiliśmy obejrzeć jeszcze klify z góry. Trochę było drapania się znowu po schodach, ale warto było. Powtórka z rozrywki – widoki po prostu niesamowite…

Kiedy już nasyciliśmy wzrok widokami, wróciliśmy do motocykli z zamiarem podjechania na pierwsze nadające się pod obiad miejsce. Takowe też szybko udało nam się znaleźć, więc rozłożyliśmy kuchenkę benzynową Krzycha i jazda z obiadkiem :). Była już w końcu 17:00 i kiszki nam marsza grały na pełny regulator ;).
Po uspokojeniu buntu żołądków, skoczyliśmy z kolei obejrzeć kościółek z 11 wieku – Elmelunde Kirke. Po drodze cyknęliśmy sobie kilka fotek przy nabrzeżu ;).

Niestety kościółek był już zamknięty, więc musiało nam wystarczyć obejście go dookoła.

I to był koniec zwiedzania na dziś. Zabrakło czasu :). Jadąc w kierunku Praesto, zjechaliśmy na boczne uliczki w poszukiwaniu noclegu. Zahaczyliśmy dwie kobiety o możliwość rozbicia namiotu, a te nam powiedziały, że bez problemu znajdziemy coś pod lasem. Pojechaliśmy więc dalej – już normalnie polami, po trawie i dziurach :|. Krzychu, jako bardziej mobilny zawodnik w takich warunkach, pojechał przodem i znikł mi za rządkiem drzew. Gdy i ja się doczołgałem na jedynce w tamto miejsce – zobaczyłem przewrócony na lewo motocykl Krzycha! Przestraszyłem się mocno, ale zaraz gdy Krzychu (już będąc bez kasku) na mnie spojrzał uradowany od ucha do ucha – uspokoiłem się :). Po prostu za bardzo poszarżował, wpadł w koleinę po traktorze i… przewrócił się ;). Na szczęście bez żadnych strat.
Dokładnie parę metrów od miejsca tego upadku rozbiliśmy namiot. Po prawej jeziorko, po lewej las… Cud, miód malina :).

Wieczorem oczywiście trochę pisania było, a ja musiałem znowu poszyć tankbag, który zaczął pruć się na całego :|. Pomocna w tym była… szerokość geograficzna, bowiem mimo godziny 22:00 jeszcze było całkiem jasno i można było spokojnie w takie rzeczy się bawić.
Licznik podkręciłem tego dnia do 49725km.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *