Obóz pracy w Anglii

Dzień 2 – 23.06.2007 r.

Pomimo dosyć późnej godziny „zejścia”, wstaliśmy całkiem wcześnie – już o 7:30. Chcieliśmy jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę, bowiem kolejnym naszym punktem docelowym był Londyn, a nie mieliśmy zarezerwowanych biletów na prom i baliśmy się, że możemy stracić dużo czasu czekając na przeprawę przez kanał La Manche.
Rano każdy z nas wziął szybki prysznic, zjedliśmy śniadanie, którym nas poczęstowano i zaczęliśmy przygotowania do dalszej rajzy. W międzyczasie do mieszkania wstąpili dwaj kuzyni Artura, w tym jeden ze swoją córeczką :). Miła rodzinna atmosfera zapewne kusiła Artura, by zostać w Essen trochę dłużej, ale niestety nasz grafik na to nie pozwalał…

Poranne pakowanie…

Po zapakowaniu gratów na motocykle i pożegnaniu się ze wszystkimi, Wujek Artura wsiadł w swój samochód i wyprowadził nas z miasta na autostradę. Pożegnaliśmy się i z nim, i… ruszyliśmy w stronę Antwerpii.
Pogoda była średnia. Ciężkie chmury straszyły deszczem… Jakoś tak jednak jeszcze nie padało, więc zasuwaliśmy sobie te złoty trzydzieści, nudząc się setnie na tych niekończących się autobanach.
Wreszcie wydostaliśmy się z Niemiec i wpadliśmy do Holandii. Tym razem przejazd przez ten kraj zajął nam trochę więcej czasu niż rok temu, z uwagi na obraną inną trasę, ale mimo to zbyt długo tam nie zabawiliśmy. Wpadliśmy na pełnym gwizdku do Belgii.
Już gdzieś między Holandią a Belgią, przerażony olejożernością swojego motocykla, zaopatrzyłem się na stacji w dodatkowy litr oleum silnikowego. Wystarczał bowiem zazwyczaj jeden strzał od stacji do stacji, by zutylizować „pół oka” oleju…:(

Gdzieś po drodze.

Przed samą Antwerpią wpadliśmy na znaną mi już sprzed roku autostradę A13 i od tej pory śmigaliśmy po moich zeszłorocznych śladach. Czyli obwodnicą ominęliśmy Antwerpię i polecieliśmy ku Ostendzie, przez miasto Ghent. Czułem się jak w domu :).
Koło tego ostatniego miasta, na stacji benzynowej musieliśmy uzbroić się ponownie w kombinezony przeciwdeszczowe, bowiem lekki kapuśniaczek, który towarzyszył nam już od jakiegoś czasu, zaczął przeradzać się w dosyć konkretny deszcz. Była wówczas dopiero 12:45.
Równo o 14:00 zawitaliśmy do Ostendy. Tak jak rok temu, zjechaliśmy z autostrady, by ostatni odcinek do Dunkierki pokonać wybrzeżem. Miła odmiana, a i rzucenie wzrokiem na morze i umocnienia z II wojny światowej wydawało nam się najzupełniej wskazane…
Znaleźliśmy jakiś parking przed samą plażą. Porzuciliśmy nasze sprzęty i omijając z buta wydmy usiane bunkrami, wydostaliśmy się na potężną plażę. Pogoda zrobiła się zupełnie przyzwoita, więc śmiało poszliśmy przywitać się z Morzem Północnym :).

Po krótkim spacerze, wróciliśmy do motocykli. Artur wówczas zeschizował się, że wysiadł mu rozrusznik w moto, ale okazało się, że po prostu miał sprzęta na biegu ;). Naprawiwszy więc tę dolegliwość, polecieliśmy zadupiami do Dunkierki.
I cholera pobłądziłem! Kręciliśmy się po miasteczkach, zadupiach, dziwnych uliczkach jednokierunkowych, zupełnie nie mając pojęcia gdzie prowadzą. Nagle bowiem gdzieś oznaczenia na Dunkierkę się urwały i nie można było wydostać się na żadną większą drogę…
Cuda jednak się zdarzają. Dzięki temu o 15:00 staliśmy już na portowym parkingu Dunkierki :).

Godzina 15:00 dawała nam nadzieję, że wypłyniemy o 16:00, ale w kasie biletowej kobitka w okienku sprowadziła nas na ziemię. Najbliższy prom z wolnymi miejscami był o 20:00… 😐
Przeprowadziliśmy szybką burzę mózgów – czekamy, czy ryzykujemy skok do sąsiedniego portu w Calais?
Oczywiście zdecydowaliśmy się na to drugie :).
Warto tu może wzmiankować, iż dojazd i wyjazd z portu w Dunkierce to istna uczta dla motocyklistów! Prowadzą do portu bowiem dobre puste asfaltówki, na trasie których stoi kilka gigantycznych (jak na Polskie warunki) rond. Można było wjeżdżać na nie i je opuszczać z dużymi prędkościami w głębokich złożeniach. A jazda w kółko to już w ogóle była wyczesana :D.
Około 15:30 byliśmy już w Calais. Zaatakowaliśmy kasę biletową i udało nam się załapać na prom o 16:55 :). Tylko godzinka czekania i nieco krótszy rejs :). Mieściliśmy się w grafiku :).
Ponieważ nie udało nam się znaleźć sensownej poczekalni z widokiem na motocykle, usiedliśmy bezpośrednio na parkingu i zabraliśmy się za konsumpcję kanapek. Ja też trochę pouzupełniałem notatki i zaliczyłem zwisa nad mapą Anglii :).
Wkrótce udaliśmy się do kolejki na prom. Jak zwykle – z za dużym zapasem czasu :).

Tam już stała armia rowerzystów, którzy na wycieczkę rowerową z Francji udawali się na angielskie klify ;]. No bo w sumie czemu nie? Jutro przejdę się na spacer do Czech :P.
Wreszcie pozwolili nam wjechać na pokład. Zaparkowaliśmy motocykle, obsługa przymocowała nam je do podłogi, zabraliśmy kilka niezbędnych gratów i poszliśmy na górne pokłady.
Było pochmurno i wietrznie, ale nie zraziło nas to przed spędzeniem rejsu przy burcie promu na górnym pokładzie. Koniecznie chcieliśmy zobaczyć wyłaniającą się z mgły i chmur Anglię – naszą Ziemię Obiecaną… W rezultacie gdy rejs zbliżał się ku końcowi, włosy miałem związane w węzeł gordyjski, a ryj cały słony i lepki od morskich bryzgów :]. Ale Anglię wypatrzyłem! Nie zatonęła ;).

Po szybkiej wizycie w kibelku i opłukaniu twarzy, udaliśmy się na pokład samochodowy, by przygotować się do dalszej jazdy. Była już 18:40. Prom cumował…
I, ot tak, po chwili zjechaliśmy na angielski brzeg w Dover. Cóż za drastyczna różnica z rokiem poprzednim! Jasno, sucho, już nieobcy mi ruch lewostronny i dużo mniej odczuwalny początkowy wyścig po opuszczeniu promu! Normalnie bajka! 🙂
Opuściliśmy Dover i obraliśmy kierunek na Londyn. Zatrzymaliśmy się jednak na pierwszej stacji benzynowej, by doładować mój angielski numer i dać znać mojemu kuzynowi, o której mniej więcej będziemy w Londku.
Niestety komórka okazała się martwa. Karta SIM straciła ważność :(. Wysłałem więc tylko smutasa z polskiego numeru do Barta, że już jesteśmy w Anglii i że po prostu spróbujemy na własną rękę odnaleźć się w Londynie i do niego trafić…
Dojazd do Londka to była bułka z masłem. Dopiero w mieście zaczęły się problemy… Musieliśmy przecisnąć się przez samo centrum Londka i dojechać na dokładnie przeciwległy kraniec miasta… A na to jeszcze nagle tak paskudnie oberwała się chmura, że po drogach płynęły całe rzeki…
Ale jakoś, mimo przeciwności, zatrzymując się co chwilę i korygując kierunek z mapą, z wolna brnęliśmy przez uliczki Londynu w stronę dzielnicy Ealing, gdzie kuzyn mieszka. Przeprawiliśmy się przez Tamizę, przejechaliśmy przez sam Westminster i gdy już zaczęły się pojawiać znaki na Ealing, nagle wpadliśmy na jakąś kilkupasową trasę. No ładnie… Już myślałem, że dałem dupy po całości, gdy nagle zobaczyliśmy zjazd na naszą docelową drogę A406, przy której kuzyn mieszka. Droga ta jest cholernie długa, więc byłem święcie przekonany, że nie obejdzie się bez pomykania w te i we w te w poszukiwaniu tej właściwej uliczki, przy której stoi kamienica Barta…
Ale nie! Natychmiast po wjeździe na A406 coś znajome wydały mi się uliczki po lewej stronie. Minęliśmy pierwszą z rozpędu i wjechaliśmy w drugą – a nóż to będzie gdzieś tu?
I było! Zjechaliśmy idealnie, zatrzymując się przed samym oknem chaty Qzyna :D. Od strzała, bez błądzenia :D. Byłem naprawdę zaskoczony tym niespodziewanym sukcesem ;).
Wysłałem do Qzyna smutasa, że prawdopodobnie jesteśmy przed jego domem (byłem tam wówczas drugi raz w życiu i jeszcze do końca nie wierzyłem, że faktycznie trafiliśmy gdzie trzeba :P) i po chwili Bart wyszedł z domu przywitać się z nami :).
Noo, to było coś! Po roku czasu znów miałem okazję spotkać Barta, pogadać, obalić piwko… No i skorzystać z jego gościnności, przepędzając noc w wypasionych warunkach :). Dzięki serdeczne!
Rozpakowaliśmy nasze graty i weszliśmy do domu.

Zaparkowane przed kamienicą Qzyna motocykle.

Rozgościliśmy się w przygotowanym dla nas pokoju, po czym zjedliśmy przygotowaną dla nas przez Barta obiadokolację (było już po 21:00). No a potem wyszliśmy na krótki spacer do polskiego sklepu, gdzie zaopatrzyliśmy się w piwka (of korz polskie Lechy :P) i startówki angielskie do naszych komórek :).
Wróciwszy do domu przykryliśmy jeszcze pokrowcami nasze graty, po czym zainstalowaliśmy się w kuchni i rozpoczęliśmy Nocne Polaków Rozmowy ;). Powspominaliśmy wydarzenia sprzed roku, ja poopowiadałem Bartowi jak to nasza rodzinka w Polsce daje sobie radę i generalnie gawędziliśmy o wszystkim i o niczym, sącząc browarki :).

Bart, ja i współlokator Konrad.

Około północy jednak pokonany dystans i krótki sen ostatniej nocy zaczął wyganiać nas w objęcia Morfeusza, toteż udaliśmy się do „swojego” pokoju i zlegliśmy spać…
Przejechaliśmy tego dnia 589km. Licznik zatrzymał się na przebiegu 24245km.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *